środa, 27 marca 2013

No stoicki spokój, to to kurwa jeszcze nie jest!


Wczoraj zauważyłam, że w porównaniu do np.: stycznia czy lutego, to w marcu jestem trochę spokojniejsza - co nie znaczy, że spokojna jestem - jakoś tak trochę zbastowałam ze swoim wkurwem na świat cały otaczający mnie, próbując się z tym biegiem jakoś pogodzić. Jakoś, co nie znaczy, że się pogodziłam. Po prostu gdzieś to z umysłu odłożyłam na dalszy plan, wsadziłam gdzieś mniej więcej pomiędzy rachunkowość i matematykę, czyli sprawy, które mogą mi dupę pozawracać później.

Mimo to, nie mogę się pozbyć tej wszechogarniającej mnie chęci rozbebłania komuś flaków tasakiem, byle by tylko ten ktoś się zamknął i skończył napierdalać i miotać jak armatka wodna tymi pustymi słowami. Leje się, leje ten słowotok na temat chuja Wacława i dupy Maryni, nie wnosi nic szczególnego prócz mojego ubolewania nad tępotą kobiecą i ludzką. Jakieś namolne silenie się na mądre słowa, egzaltowanie, pitu, pitu, sratatata, tonie to wszystko w morzu sraczki umysłowej, a głębokie to i zmuszające do przemyśleń jak widok szaletu po wybuchu bomby.
I weź tu człowieku zmotywuj się do czegokolwiek, jak przyjdzie Ci taki osobnik z wyższą pierdolencją narcystyczną, megalomanią, ocha i acha nad swoją dupą, a tępy jak stado pędzących imadeł. No i przyjdzie Ci taki, dowali fristajlem i odechciewa się żyć.
Tak tu potwornie źle mu, bo niedobry wykładowca używa synonimów i się połapać nie można, co jest do czego! Bo skarpetki do majteczek nie pasują! Bo sweterek z Zary tam wisi na wieszaczku i czeka! Toż to istny armagjedon jest! Do telewizji z tym!
Nie wiem, chyba się pochlastam grabiami jak będę musiała tego dalej słuchać o godzinie 5:00 nad ranem... no bo ileż kurwa mać i skrzypce dni z rzędu można się ekstazować takimi bzdetami? A ileż przy tym można sobie problemów nawymyślać... a jaką ofiarę losu z siebie zrobić! Niewiarygodne, jacy niektórzy ludzie są płytcy. Zarzucę w tym momencie pewnym dialogiem, żeby to zobrazować na przykładzie:
Alice: Wiesz, jakoś mi tak chujowo. Mam objawy guza mózgu, bieganinę po lekarzach, nikt nie chce mnie wysłać na badania... eh, nie wiem już co ze sobą zrobić...
Ktoś: A ja wczoraj widziałam zajebisty sweter w Zarze! Wkurwia mnie to, bo nie mam kasy na niego... a tak wspaniale pasowałby do moich legginsów! No i do tych moich nowych wspaniałych butów! Ej, normalnie wkurwiam się, że akurat teraz nie mam pieniędzy!
Sami widzicie, jacy idioci mnie otaczają. Chyba zacznę utożsamiać ich z ziemniakiem. 

I tutaj nasunął mi się wniosek - już wiem dlaczego nie jestem w stanie się z nikim zaprzyjaźnić. Tak, zgadliście - mieszkam w ziemiance i przebywam z ziemniakami!
Wczoraj przy wgłębianiu się w swoje stare wypociny na blogu i w pamiętnikach, do których jakoś tak co rusz wracam ostatnio... nie wiem, coś mnie pcha do wspominania, rozpamiętywania, roztrząsania rzeczy i spraw, które nie miały prawa się w ogóle zakorzeniać w mojej pamięci, gdyż nie były tego warte, nie były na tyle ciekawe, nie wnosiły nawet czegokolwiek... Uśmiałam się trochę, rozumiem - miałam te swoje 15 lat i kiszoną kapustę zamiast mózgu, ale żeby mi to zostało... Chyba naprawdę musiałam z kapusty wyjść, albo z jakiejś beczki ogórków. Dobra, dobra.
No więc właśnie doszłam do wniosku, że przez całe swoje życie szukam wśród ludzi jakiejś takiej akceptacji, zrozumienia, bezinteresownej przyjaźni, albo chociażby tego, żeby ktoś wysłuchał mnie - tak szczerze. Głównie chodzi o zrozumienie właśnie, o zrozumienie i zaakceptowanie moich odbiegnięć w nieskończoność od normy.
Nigdy nie aspirowałam do bycia Attention Whore, a jednak jestem tak postrzegana. Bo co kurwa? Bo mam niską tolerancję gówna? Bo nie chcę udawać kogoś, kim nigdy nie będę?
Ja już naprawdę nie wiem, czy to ja pierdolę jak potłuczona, czy to oni są tak ograniczeni, że nie wiedzą co do nich rozmawiam? Czy jedyną inteligentną osobą, z jaką będę miała okazje przeprowadzić konwersację na temat inny niż sweterki, herbatki i brokatowe długopisy będzie mój kosz na śmieci? Ta, wiem - kosz na śmieci nie jest osobą.
Przez całe moje życie przewijali się jacyś tam ludzie, którzy w gruncie rzeczy okazywali się zwykłymi egoistami. Gdy czegoś potrzebowali, albo miałam przy sobie wódkę, prochy i kasę to wiedzieli gdzie mnie szukać. Gdy ja potrzebowałam zwykłej rozmowy - nikt nie miał czasu.
Dawno się z tym oswoiłam, ale jakoś tak wewnętrznie mnie to boli. Nie jestem jakąś pizdą i wiem, że nie zasługuję na takie traktowanie. Zasługuję na coś lepszego, na coś, czego nie potrafię znaleźć w świecie "dorosłych". Pomimo tego, że życie uczuciowe do osobnika płci męskiej mi kwitnie gdzieś tam z boku, to i tak czuję, że czegoś mi brakuje.
Może ja po prostu jestem za dobra? Może też powinnam być taką pieprzoną megalomanką i pole widzenia i tak już ograniczone stanem zdrowia, ograniczyć sobie jeszcze bardziej do czubka własnego nosa?

Swego czasu, podczas umilania sobie rzeczywistości jakiś głos w głowie mi powiedział (nie, nie stwierdzono u mnie psychozy), że pędzę w dół z prędkością światła i gdzieś tam na dole, za pięć dwunasta się zgubię. I miał rację. Nie żebym zwalała na kogoś, ale moja autodestrukcja się zaczęła właśnie przez ludzi. Przez ich egoizm, brak empatii, interesowność. No, a że się autodestrukcja spodobała to ciągnęłam to, aż się zgubiłam. I musiałam sobie rzeczywistość od nowa poskładać, tylko chyba coś mi się po drodze popierdoliło wzorcowo, bo wszystko współgra ze sobą jak kocie rzygowiny z perskim dywanem. Można by posprzątać. 

Nie wiem dlaczego mnie ostatnio wzięło na roztrząsanie tego. Tak jakoś mnie to zaczęło gnębić. Próbuję szukać gdzieś przyczyn mojego stanu, nie-stanu, niebytu i bytu. I chyba właśnie dlatego tyle piszę - pozwala mi to wyładować wszystko to co mnie gnębi, pozwala w jakiś sposób na to spojrzeć z odległości i stwierdzić: "Uff, wyrzuciłam to z siebie, jestem pół kilo lżejsza!". To chyba nawet lepsze niż rozmowa z kimś - nikt nie ocenia, nie komentuje, nie wrzuca między wersy pierdolenia o majteczkach i legginsach. Pisząc sama dla siebie to ja mogę być na pierwszym planie, mogę być egoistką. To trochę jak gadanie ze samym sobą, chore, ale pomaga. Częściowo i na chwilę, ale zawsze coś. Taka trochę psychoterapia.

I w tym momencie pojawia się pytanie... Czy ja aby nie jestem jakaś chora? No, bo skoro gadam sama ze sobą... do tego te dziwne obrazy z przeszłości przewijające się w ciągu dnia. Obrazy, jakieś takie powyrywane z kontekstu słowa, sytuacje - napada mnie to wszystko jak wizje rychłego końca świata napadają wróżkę Amleletryfrygrytyfinę, czy inną kizię.
Z początku to było miłe, ale teraz zastanawiam się czy aby mój mózg nie przestawił się z trybu nerwicowo-depresyjnego na tryb paranoidalny. Hm?

niedziela, 24 marca 2013

Niemoc, pitolenie, niemoc i pitolenie. AHA! I jeszcze pitolenie!



Niemoc, Niemoc wielka, ciemna, przeogromna i rozpływająca się w powietrzu pewnego dnia weszła mi do pokoju, położyła się na łóżku obok mnie i rozpłynęła na dobre. I tak została, porozpierdalała mi się po moim osobistym syfie, który się zwie pokojem no i zadomowiła się w każdej szczelinie. Co gorsza; musiała wejść też jakimś cudem we mnie, bo gdzie się nie podzieję, to ją czuję.
A to mnie tknie jakimiś zimnymi kościstymi paluchami w ramię, szarpnie ręką, kopnie w brzuch.
To chyba właśnie Niemoc, bo co innego niewidzialnego może mnie kopnąć w brzuch? Ewentualnie Śmierć, ale mam ciche nadzieje, że to jeszcze nie ona... chyba trochę za wcześnie. Z resztą - przed zejściem z tego świata chciałabym przynajmniej wiedzieć na co jestem chora. No i oczywiście mieć jakiś rok, dwa wolnego na to, żeby "poczuć czym jest życie", chociaż generalnie w wieku 13 lat zaczęłam je wciągać nosem, palić, albo podawać doustnie (nie, nie próbowałam doodbytniczo) i nie tak dawno temu smak życia i śmierci poczułam, jednakże przed zasmakowaniem śmierci ostatecznie, z pewnością poczuję smaczek na serniczek, toteż właśnie na uzupełnienie braków (nie, nie uzupełnię ich doodbytniczo!) chciałabym mieć wolne.

Do czego zmierzałam - nie wiem?
Zauważyli Państwo, że często powtarzam to, że "nie wiem". Jak jazgoczące ptactwo w sklepach zoologicznych. Jak jakąś mantrę. Dziwnie czuje się z tym, że moją mantrą jest "nie wiem". Trochę jak meduza, albo inne mało myślące zwierzątko.
No bo tak się składa, że nie wiem kim jestem - toteż większości rzeczy związanych z moją marną egzystencją nie mogę wiedzieć. Chociaż gdzieś tam wewnątrz czuję, że raczej z polipa nie powstałam, aczkolwiek jest to sporna kwestia.
Wiem, że nic nie wiem.
Darujmy sobie pitolenie o edukacji, bo to nie jest temat przewodni, nie o taką wiedzę mi chodzi.
I tak sobie wczoraj pomyślałam, wypisując na kartkach wszystkie nazwy chorób, syndromów i innych schorzeń, które napatoczyły mi się podczas wyczytywania o tym na co mogę umrzeć... taaa, słowotok - a na śniadanie jadłam parówki, w których podobno jest 90% mięsa.
No więc wczoraj pomyślałam sobie (tutaj chyba jest myśl przewodnia), że przecież nie mogę normalnie funkcjonować w sensie społecznym i psychicznym, skoro ja nie wiem kim jestem, czego chcę, czego nie chcę, co lubię, czego nie... rozumiecie?
Nie?
No właśnie sęk w tym, że ja też nie rozumiem. Tak mi się napatoczyło.

Ostatnio różne myśli mi się w głowie lęgwią, może są trochę natrętne, ale niektóre są całkiem ciekawe, szczególnie te z użyciem ostrych narzędzi, ale je sobie daruję.
Na przykład wyobrażam sobie ludzi, których mijam na ulicy jako martwych. Zimnych, bladych, z lekko rozwartymi ustami, szeroko otwartymi oczami. (O kurwa, zajechało sagą "Zmierzch", nie taki miałam plan...). Dobra, dobra, najstraszniejsze jest to, że wyobrażam sobie samą siebie w trumnie, zastanawiając się przy tym, czy zrobią mi do niej jakiś ładny make-up i czy ubiorą mnie w moją ulubioną sukienkę...
Z resztą, sam odruch patrzenia pod nogi gdy słyszę nadjeżdżającą karetkę pogotowia, jest bardzo dziwny. Chyba sprawdzam, czy nie leżą pode mną moje zwłoki, a ja sama się nie ulatniam.

Ciekawe co moja podświadomość chce mi przez to powiedzieć?

Dobra, to też nie był temat przewodni. Miałam pisać przecież o Niemocy, która sobie do mnie przyszła i nie chce pójść, a co z nią zrobić - nie wiem, ale mam nadzieję, że nie będzie tu potrzebny egzorcysta. Podejrzewam, że będzie trzeba w końcu zad ruszyć i poznać siebie, a nie wymigiwać się, że Niemoc nie chce odejść.
Mogę się ewentualnie jeszcze wymigiwać depresją i nerwicą lękową, albo Zespołem Chronicznego Zmęczenia... tylko co mi to da?
I po co ja prowadzę monolog sama ze sobą? Żeby dojść do oczywistego wniosku, że trzeba się wziąć za siebie, za wszystko inne też, okna trzeba umyć i matce gary, ale jakoś tak prawa strona chce biec, a lewa chce leżeć... a później mam jakieś napady ADHD i morii czołowej od tego siedzenia na dupie. Eh...
Takie mam jakieś stany ostatnio dziwne, trochę jak kobieta w ciąży, z tym, że w ciąży nie jestem bo sprawdzałam i na razie swojego pojebania nie mam zamiaru komuś w spadku genetycznym podarować, co już z resztą pisałam, że przecież z mnogością mi nie do twarzy.
Z orgazmem właściwie też nie, bom ostatnio zimna jak cycki Eskimoski.

Konkludując stwierdzam iż: cofam się w zastraszającym tempie. Do wieku lat 16, czy 15, bo burzę hormonów mam nieporównywalnie większą niż wtedy. No, chyba, że przechodzę w stadium klimakterium, to też znaczyło by, że starzeję się wcześniej (dużo wcześniej) niż przewidziała to matka natura. 


Chyba będę jednak zmuszona wgłębiać się w odmęty swojego umysłu, nie będzie to przyjemne, bom w ściekach nurkować nie przywykła, ale zobaczymy co z tej podróży ze sobą przywiozę. Mam tylko nadzieję, że będzie to coś innego niż gówno.  

środa, 20 marca 2013

Google to Bóg. I chuj!


Jak widzę, nie mogę pozostać anonimowa w sieci, a już tym bardziej w usługach Google, no bo skoro Szanowne Google wpierdala się ludziom z kamerkami na posesje, no to czemu nie miałoby się zająć śledztwem na temat tego, czy aby Alice Liddell jest moim prawdziwym imieniem i nazwiskiem.
TAK! ZABLOKOWANO MI PROFIL! JESTEM TYM SZCZERZE OBURZONA I ZBULWERSOWANA!
Wszystko byłoby fajnie, ładnie, pięknie gdyby profil jeszcze dało się odblokować... a tu kiszka. Kiszka kwaśna jak sycylijskie cytryny, przyozdobiona grzybem i chlamydią. Jadem kiełbasianym wybrzuszającym denko puszki. Kiłą i mogiłą. Gruźlicą, syfilisem, sraczką umysłową tych amerykańskich idiotów, którzy wpadli na ten genialny pomysł walki z anonimowością w sieci. Absurd, absurd nad absurdy psze państwa. Tekst powyższy jak i całe Wszechmocne Google.
No więc mój bulwers urósł do niesamowitych rozmiarów, kiedy przy próbie odblokowania profilu zostałam poproszona o umieszczenie zdjęcia swojego prawa jazdy, dowodu albo innego dokumentu potwierdzającego moją tożsamość.
Nie zastanawiając się długo wysłałam google zdjęcie swojej dupy z dorobionym w Photoshopie napisem "kiss my ass, my dear google". Nie pytajcie o szczegóły robienia zdjęcia i o to, czy moja dupa się w ramach wyświetlacza aparatu zmieściła, to nie jest ważne. Jeśli gdzieś będzie krążyć w Internecie, to przynajmniej będę mogła się pochwalić, że podbiłam dupą serce Google.

Zastanawiam się tylko, co teraz z moim blogowaniem... no bo skoro google wie, że nie nazywam się Alice Liddell, to pewnie wie też, że wyskoczył mi na brodzie pryszcz, a ze stresu sięgnęłam do szufladki biurka po pismaniye, zaraz je pochłonę i będę przez to gruba.
Czuję się obserwowana. I to nie przez jakąś tam istniejącą na świecie kaczkę (anatidefobia), ale autentyczny lęk przed kamerką Google zainstalowaną w mojej łazience. Szkoda, że akurat teraz mam chęć się uzewnętrznić... chyba będę musiała zatrzymać to w sobie.

Emocje trochę opadły i doszłam kolejny raz do wniosku, że świat jest popierdolony i Internet też jest popierdolony. Już chyba wolę być goniona przez wilki wokół stołu kuchennego, w skarpetkach, po świeżo wypastowanej podłodze niż wgłębiać się w to amerykańskie... gówno. Gdyż zero tam logizmu i jakiejkolwiek cząstki pomyślunku, czy czegokolwiek co wskazywałoby na użycie mózgu.

Taaa, ja też nie używam mózgu. Tak jest podobno dużo łatwiej. 

UPDATE I:
Odblokowano mój profil. Zdjęcie tyłka podziałało. Zastanawiam się znów, do czego zmierza ten świat... no bo skoro zamiast dokumentu potwierdzającego tożsamość wystarczy wysłać zdjęcie gołego tyłka, no to podejrzewam, że te opowiastki o rychłym końcu świata mają w sobie coś prawdziwego.

UPDATE II:
Jak widać pozbyłam się swojego nieudolnego szablonu. Skorzystałam z szablonów ludzi, którzy potrafią to robić i się na tym znają. Nie będę już nigdy więcej udawać, że znam się na htmlu. A kysz!

UPDATE III:
A jednak wróciłam do poprzedniego szablonu, trochę go przerobiłam, a raczej ukradłam parę kodów. Czy pójdę przez to do piekła?

sobota, 16 marca 2013

Duszę się! Duszę!


No i pierwszy nieudolny szablon mam za sobą i mam mieszane uczucia co do niego, ale wybaczę sobie pierwszą walkę z htmlem i innym webmasterskim ciulstwem, bo dochodzę do wniosku, że te wynalazki mojego pokolenia są mi obce, a wręcz utrzymują mnie dalej i głębiej w teorii spiskowej, iż żyjemy w matrixie. Także chyba se daruję te babranie się w fotoszopie i przesuwanie suwaczków... mogę się jedynie chwalić przed lustrem, że mam na swoim blogu szablon, który sama zrobiłam, chociaż wolałabym chwalić się tym, że np.: obaliłam teorię względności Einsteina, ale cóż - życie.
Aktualnie siedzę na swojej bezczelnej siedzącej dupie i nie wiem, czy mnie bierze grypa, przeziębienie, czy mam alergię na leszczynę, czy aby już nie zaczyna się moja agonia, katatonia, schizofrenia paranoidalna na tle libacyjnym i tańcząco-śpiewających warzyw Bonduelle. Nie wiem. Wiem za to, że sinusoida depresji i lęków zbliża się do maksimum.

Wkurzyłam się mocno, bo osoba, która powinna mnie rozumieć jak nikt inny, utwierdziła mnie w przekonaniu, że jednak nikt mnie nie rozumie i jestem przez świat postrzegana mniej więcej jako dwudziestolatka z syndromem Piotrusia Pana (może po prostu miałam być facetem, nie wiem, nie wnikam) jako jakieś niedojebane dziecko, które ma zaburzoną percepcję, zaburzone postrzeganie świata i rzeczywistości, jako w ogóle kogoś kto ma zaburzone wszystko i wszystko nie na miejscu.
Szkoda tylko, że ja to wiem... tylko łatwiej by mi było, gdyby ktoś ładnie i zgrabnie kłamał mi w żywe oczy i przekonał mnie, że przecież to wszystko przejdzie i jest normalne, że wcale nie będę musiała odwiedzać za niedługo psychiatry, ani nie będę w przyszłości rozmawiać z koszem na śmieci tylko dlatego, że świat i ludzie w swoim obecnym kształcie są akurat mnie na złość, a ja się wewnętrznie i podświadomie buntuje przed wkroczeniem do tego świata. Do świata dorosłości.

Mało tego, bezczelnie zarzucono mi egoizm. Hipokryzja ludzi coraz bardziej mnie zadziwia, ponieważ egoizm został mi zarzucony przez egocentryczną jednostkę. Rozumiecie? Ja jestem pieprzoną egoistką? Bo co ? Bo z powodów zdrowotnych i psychicznych nie zawsze mam czas i chęci na kizi mizianie ego owej osoby, co za tym idzie - zarzuciła mi samolubność tylko i wyłącznie w wyniku własnego postępującego wciąż samolubstwa.

Nie jestem gotowa na dorosłość, na ludzi, ani na żadne cokolwiek co można nazywać przymiotnikami w liczbie mnogiej, właściwie to na cokolwiek co może być mnogością. Nie aspiruje do bycia kawałkiem materii, który ma znaczenie, toteż wypierdalać mi z nazywaniem mnie egoistką.
Rzeczywistości! Daj mi spokój, dwa metry w tył, dwa duże kroki, a może być i dwieście.

Czy to jest moja wina, że się do społeczeństwa, konwenansów obowiązujących dopasować nie potrafię, a i w ramy rzeczywistości się nie mieszczę? Że mi dorosłe życie nie odpowiada i nie jestem na nie gotowa z tak spieprzonym postrzeganiem świata? Z tak spapraną psychiką? Zdrowia sobie sama też nie spierdoliłam, gdzieś tam jak mnie lepiono, to chyba nie wszystko na swoje miejsce położyli, albo robili na odpierdol zapominając przy okazji dokładnie skleić, tak więc - sama siebie nie zrobiłam, nie wychowałam, dużą część winy mogę śmiało zwalić na całą resztę.

Chciałabym być normalna, niezaburzona, nieświadoma - tacy mają łatwiej. Tylko ze mną się już chyba nic nie da zrobić. Ewentualnie można polewać mnie wrzątkiem do skutku, ale czy i kiedy to nastąpi - nie wiem.
Nic nie wiem, kim jestem, byłam, będę też nie wiem, ale wiem jedno - na pewno nie będę cudzym urojeniem.

czwartek, 14 marca 2013

Chamska ameba - codzienna walka z chamstwem wszelakim.


Tymczasowo jestem zmuszona do pesymistycznego myślenia. Ha! Mam taką nadzieję, że tymczasowo - czyli za tym idzie cząstka optymistki we mnie. Chociaż jak nad tym pomyślę, to moja dusza jest iście Schopenhauerska.
Raczę się aktualnie mało interesującą herbatą w mało dizajnerskim kubku i ziołowymi tabletkami na uspokojenie, toteż nie będę się tym zbytnio podniecać. Czasy wtryniania w siebie miligramów i gramów mam już dawno za sobą, a spaprana psychika zawzięcie mówi: "Dziękuję, postoję!" przy nadarzających się okazjach, stąd też ten mało atrakcyjny pod względem substancji psychoaktywnych zestaw.
Chociaż pewnam, że gdybym poszła do psychiatry ten zająłby się moją serotoniną w sposób mi i mojej psychice odpowiadający, a i wypierdolu ketocholamin bym takiego nie miała... diazepam dożylnie i antydepresanty, innego wyjścia nie ma. Do tego miły pokoik obity miękkim materiałem i zero klamek. I parapetów.

Miałam gdzieś w głowie temat chamstwa. Takiego chamstwa, z którym mam czelność obcować na co dzień, ale długo by to trwało bo musiałabym nadmienić jeszcze chamstwo kocie, a nie chce mi się pisać pracy doktorskiej z psychologii zwierzęcej na temat genetycznie uwarunkowanego chamstwa ssaków z rodziny felidae. Tak więc zajmę się chamstwem ludzkim, człowieczym, osobistym, indywidualnym, czy jak kto chce. Chamstwem z mojego punktu widzenia i z moimi własnymi doświadczeniami, a więc obiektywizmu nie będzie tu wcale, toteż proszę mieć to na uwadze.
Oczywiście teraz napotkałam problemy ze strony OUN, bo mój mózg nie potrafi ogarnąć chamstwa ludzkiego, tak jak nie da się ogarnąć kosmosu, no i chyba do końca nie wie czy tykać to gówno tym patykiem. Ach, no więc na przekór mojemu mózgowi - wezmę patyk ten i rozgrzebię gówno te na części pierwsze.

Największe natężenie chamstwa spotyka mnie w godzinach wczesno-porannych, dla niektórych jest to środek nocy wręcz. Kto by pomyślał, że o 5:00 nad ranem ludziska już mają siłę być chamskimi! Otóż mają - w szczególności w środkach komunikacji miejskiej.
A wydawałoby się, że zaspani są ludzie i są w stanie spać na stojąco... żyłam w błędzie. Co nie znaczy, że w innych godzinach są mniej chamscy.
W sumie autobusy to takie wielkie metalowe puszki na kółkach, w których chamstwo masowo przemieszcza się z miejsca A do miejsca B. W autobusach byłam atakowana już wszystkim: torbami, gazetami, tyłkami, nogami, brzuszkami, nieświeżym zapachem z ust... Smrodem eau de żuleria, niedopalonych papierosów schowanych w kieszeni, moczu, alkoholu, naftaliny, wymiętolonych truskawek. Rykiem nieletnich matek z nieletnimi dziećmi, buntowniczych gówniar i staruszek.
Przytoczę przypadek pewnej Pani "w kwiecie wieku" - jak to się zwykły nazywać, ja oczywiście przekwitania kwitnięciem nie nazwę, toteż pewnie dlatego stałam się głównym celem bombardowania chamstwem. Myślą przewodnią jej jazgotu było to, że jestem bezczelna i moja dupa też jest bezczelna, bo sobie usiadła. No tak, zapomniałam, że my - młodzi, nie mamy prawa być zmęczeni ani na nic chorzy i w autobusach przysługują nam tylko i wyłącznie miejsca stojące.
Zastanawia mnie jedno - no bo skoro siedząc obok mnie mogła przez całą godzinę fristajlem na bezdechu napierdalać jaka to ja jestem niedobra i okrutna, przy okazji napieprzając w moją głowę gazetą i udawać, że to przez przypadek, a raczej sto przypadków... no to spokojnie mogłaby postać z zamkniętymi ustami. Mniej by się zmęczyła, a i zwoje by się jej nie przepaliły od tego narzekania i ubolewania bez widocznego powodu.
I ja się pytam... czy to ja jestem chamska? Czy może ta przewrażliwiona baba w trakcie menopauzy? (Kurwa, ale się nieelegancko wyrażam.) Bo już nic nie wiem... Moja wiedza na temat świata jest widocznie zbyt mała.
Reklamówki niektórych staruszek też sobie siadają, czy ta siedząca reklamówka też jest chamska?
W takich autobusach spotyka się całą gamę chamstwa; zaczynając od gówniarzy, których nie stać na słuchawki i muszą torturować wszystkich w koło swoim zajebistym soundtrackiem z miną sugerującą, że wszyscy mają składać im pokłony, kończąc na osobnikach, które mydła użyły raz w życiu i zdarzyło to się mniej więcej gdzieś w średniowieczu.
Gdybym miała wymieniać wszystko po kolei, to nie starczyłaby mi na to nawet niekończąca się rolka papieru toaletowego Foxi Maxxi (nie, nie, to nie jest krypto reklama, po prostu ta nazwa wpada w ucho). Wszystkie te chamskie istoty w autobusach, można porównać do oceanu, do którego ktoś przez wieki wlewał ścieki, chemię, gówno wszelakie. Życie w tym oceanie już dawno zdechło, toteż nadgnite szczątki wypływają na powierzchnię i cuchną.
Pitolę tak, bo zastanawiam się tylko , dlaczego w busach się tyle chamstwa lęgwi? I to paradoksalnie właśnie wśród ludzi starszych, którzy powinni świecić przykładem. No to ja odpowiadam, że lata mi taki przykład chmurą gradową wokół dupy i sama sobie będę przykładem, a z chamstwem będę się rozprawiać codziennie iście rycersko i bohatersko, rozrywając je na strzępy moim mieczem (jedi).

Chamstwo znalazło sobie też przytulny kąt, nie wiedzieć czemu, w urzędach, publicznych przychodniach, oraz innych instytucjach państwowych. Żyłam w typowo dziecięcej nieświadomości . No bo wydawało mi się, że skoro praca tych "przemiłych pań" ogranicza się do siedzenia na dupie, picia kawy, ewentualnego złożenia kilku podpisów i odsyłania do stu innych pań... no to przecież taka praca nie może powodować erupcji chamstwa, powinna powodować emanowanie szczęściem wręcz.
Taak, znowu się myliłam. Powoduje erupcje, bardzo duże erupcje. Kij wie, czy czasami chamstwo nagromadzone w Polsce nie jest przyczyną tsunami w Japonii.
Mina pań obsługujących mnie, w większości przypadków sugeruje "spierdalaj matce gary umyć", a ich ton to już w ogóle jest tak dobitny... Nic tylko przepraszać, że miałam czelność przeszkodzić im w konsumowaniu porannej kawy. Nie wyobrażam sobie, ile chamstwa muszą w sobie nosić takie panie z urzędu, skoro obdarowują nim każdego człowieczka, który śmie zbliżyć się do ich okienka i to w ilości mocno przekraczającej normę.
W tym miejscu, mogłabym wysnuć teorię, że owe panie są nosicielkami chamstwa i zarażają nim niewinnych ludzi. Wychodząc z urzędu, staje się prawie tak samo chamska i opryskliwa jak te babska z okienka. Coś tu jest na rzeczy, moim zdaniem powinni je zamykać w klatkach z automatem do kawy, a do porozumiewania się - niech im dają syntezator głosu. Będą mogły rozmawiać i spokojnie pić w trakcie kawusię, a i ludzie obsługiwani przez te panie, nie będą atakowani chamstwem z każdej strony. Optimum korzyści, podejrzewam. Szkoda, że chamstwa występującego w busach nie da się zamknąć w klatkach...

Chamstwo występuje też w różnych innych miejscach na Ziemi i chyba nic nie da się z tym zrobić. Niestety, jeszcze nie przeprowadzono badań pod kątem pierwiastka chamstwa w kosmosie, mam tylko szczerą nadzieję, że przynajmniej kosmos jest od niego wolny. Na Ziemi, nawet ameba wydaje się być chamska... bo jeśli coś przytuli, to po prostu to coś wchłania. Ameby są niezaprzeczalnie chamskie, w dodatku perfidne.
Hm... Nie chciałabym być przytulona i pochłonięta. Ayoy!  

sobota, 9 marca 2013

Postmodernistyczne tortury gałki ocznej - czyli o wizycie u okulisty. Przedsiębiorstwo państwowe kontra prywatne.


Większość cywilizowanych ludzi to przeżywało - wizytę u okulisty. Gdzieś tam, w którychś latach (proszę wybaczyć tę niesubordynację, ale nie mam ochoty wgłębiać się w te bardzo ciekawe fakty historyczne i prawne) wprowadzili w szkołach takie obowiązkowe coś jak bilans, w tym przeprowadzenie prostego i amatorskiego badania wzroku przez równie amatorską pielęgniarkę, której godziny stacjonowania w owym miejscu, wskazywały zwykle na to, że dziecko brzuch rozboleć może tylko w środy od 11:00 do 11:30, ewentualnie z urwaną nogą/ręką/głową może przyjść w czwartek od 10:00 do 10:05.

W wieku dziecięcym, przeważnie nikt nie bał się odklepać tej czynności, toż gorszym terroryzmem była fluoryzacja zębów tą ohydną pastą przypominającą w smaku i konsystencji bardziej pastę do butów niż cokolwiek czym zdrowy na umyśle człowiek raczyłby swoje uzębienie. Parę klas dalej, kiedy to dziewczęta zaczynały na swoje nędzne wypierdki udające biust zakładać biustonosze w rozmiarze ultra A, a chłopcy po szkole z wielkim zainteresowaniem szukali jakiejkolwiek dokumentacji na temat pań bez owej części garderoby na sobie; no więc w tym okresie zaczęły się już pewne odstępstwa od normy w postaci tych, którzy nie chcieli wypaść na badaniu źle, bo najzwyczajniej w świecie bali się, że zostaną srogo ukarani i skazani na noszenie "gogli". Wyobrażali sobie swoje oblicze, swoje piękne oczęta schowane za pancernym szkłem grubości denka od butelki wódki, czy innego napoju wyskokowego. Momentalnie pojawiał się na tą myśl stres, który u niejednego powodował analfabetyzm, który nasza amatorka-pielęgniarka-szkolna odczytywała jako oznakę postępującej ślepoty i odsyłała takie biedne dziecię do prawdziwego okulisty. Nie chcę wiedzieć ile biednych dzieci musiało przeżywać wizytę tamże... ale po badaniu na tej przedziwnej maszynie okazywało się, że dioptrie nie odstają od normy i okularów nosić nie trzeba. Toteż dziecię takie odetchnęło z ulgą na rok, do czasu kolejnego bilansu u higienistki.

No więc każdy z nas, prędzej czy później trafia, trafił, trafi do okulisty. Dobrze jest, gdy skończy się na badaniu ostrości wzroku, czytaniu literek/cyferek z tablicy, czy też niewnikliwym oglądnięciem odruchów oka, albo powierzchownym obejrzeniu jego dna.

Gorzej sprawa ma się z tymi, którzy są skazywani tam na istne tortury. Ostatnio przeżywałam tam ciężkie chwile... nie chcę być jednak pesymistką znów, a postaram się to opisać jak zwykle w sposób wyolbrzymiony, który pozwala mi spojrzeć na to od dupy strony, a nie od strony mojej spapranej psychiki i przerośniętego ego, czy chociażby hipochondrycznego podejścia do własnego ciała.

Dużo osób zna różnicę między wizytą u lekarza - tą darmową, a tą "komercyjną"; jak to ślicznie nazwał mój okulista. Otóż, w zwykłym szarym, odrapanym i poniekąd śmierdzącym podatkami naszymi i naszych rodziców, państwowym gabinecie zastaniemy gburowatego Pana Doktora (tak, dla uproszczenia przyjmijmy płeć męską, płeć żeńska słynęła by dodatkowo z niesłychanego chamstwa i opryskliwości, a to przedłużyłoby mój wywód), który ze smętnym spojrzeniem - o ile w ogóle zechce mu się doktorski łeb podnieść - odpowie "dzień dobry" lub i nie odpowie, a to, że nie odpowie jest tylko i wyłącznie Twoją winą, gdyż zawracasz Szanownemu Panu Doktorowi jego szanowną dupę. Następnie spróbuje się z Tobą telepatycznie porozumieć i nie mówiąc nic, porozumiewawczo zagestykuluje ręką/nogą/uchem/okiem, że słucha. Wysłucha. Do jednego ucha wlecą mu wszystkie Twoje wywijane zręcznie i misternie wygibasy leksykalne, które próbują zawzięcie opisać Twój problem zdrowotny, ale wychodzi im to jak kupce pisanie wierszy; toteż Panu Doktorowi wszystko żwawo wylatuje drugim uchem. Pan Doktor odchrząknie znacząco po Twojej przemowie i zacznie wypisywać receptę, ewentualnie wyśle Cię z kwitkiem, żebyś innemu specjaliście dupę doktorską pozawracał, bo tutaj nie masz czego szukać, a to, że w ogóle śmiałeś wejść i spoglądać na Zacnego Pana Doktora świadczy o Twojej głupocie nieograniczonej i wielkiej jak powiększający się wciąż kosmos. Zdarzają się w Polsce przypadki, że Pan Doktor jest w wyjątkowym humorze i dotrze do niego chociaż połowa z Twoich problemów, otworzy w ten swe dobre altruistyczne serce i wyśle Cię na badania, za które trzeba będzie zapłacić chcąc zrobić je jeszcze przed 2568 rokiem.

I tak z reguły trafia się do gabinetu prywatnego Pana Doktora. Gabinetu w którym oprócz kącika dla dzieci, znajdziemy również kącik dla gejów, kibiców, fanów giełdy, małą biblioteczkę i stosy prasy medycznej, motoryzacyjnej, kobiecej. Gabinet gdzie Panie w recepcji witają Cię szczerym uśmiechem, tak szczerym, że każdy ma ochotę rzygać tęczą i utonąć w tych pastelowych kolorach przy okazji wyrzucając z kieszeni swoją ostatnią gotówkę na ich gładkie i lśniące od wazeliny tyłki.
Do takiego Pana Doktora nie trzeba stać w kolejce od 5 nad ranem jak na uroczyste otwarcie Biedronki. Nie ma opcji, że zabraknie "numerków" do Pana Doktora. Nie trzeba czekać i wypruwać sobie flaków z nudów w poczekalni, bo Szanowny Pan Doktor jest tak zmęczony wypisywaniem recept, że musi sobie zrobić godzinną przerwę na herbatkę.
Taki prywatny Pan Doktor, przywita nas równie szczerym uśmiechem, w tle gra wspaniała muzyka, wokół tańczą egzotyczne tancerki, a Ty masz ochotę rozebrać się do naga i oddać się w ręce Pana Doktora Uzdrowiciela, żeby przebadał Cię od stóp do czubka głowy i wyleczył swą cudownością, wspaniałym prywatnym dotykiem niosącym ogólnospołeczne uzdrowienie.
Tak, wielu ludzi uzdrawia sam fakt, ile za niektóre wizyty i badania trzeba zapłacić. Toż to największy postęp medycyny XXI wieku!
Pan Doktor uprzejmie i ze skruchą przeprosi za spóźnienie, o ile takie nastąpiło i zabierze się za wnikliwe analizowanie Twojego przypadku medycznego, nie pomijając żadnego najmniejszego szczegółu. Będzie grał w otwarte karty i ujawni przed Tobą rąbek tajemnicy na temat Twoich dolegliwości używając przy tym medycznych określeń, które z przyjemnością Ci wytłumaczy. Z góry uzna Cię za istotę rozumną i będzie próbował przeprowadzić z Tobą konwersację.Wiesz, masz pewność, wraz z wejściem do tego gabinetu, że Pan Doktor nic przed Tobą nie ukryje. Będzie traktował Cię jak urodzinowy prezent i rozpakowywał powoli z ekscytacją i podnieceniem.

Ciąg dalszy zależy od osobistych czynników, przedstawię więc swoje własne, które odbiły się na mojej psychice i uznałam wizyty u okulisty za o wiele gorsze niż u dentysty.

1. Gra wstępna.
Tak więc, wyobraźcie sobie, że wchodzicie do tego prywatnego gabinetu. Mahoniowe biureczko, najnowocześniejszy sprzęt, brak jakichkolwiek śladów użytkowania na ścianach i innych powierzchniach płaskich. Powietrze niesie ze sobą zapach sterylności, brak jakiejkolwiek skazy. Powietrze wydaję się być bańką w której wszystkie bakterie, wirusy i grzyby zostały wyeliminowane tak jak pokazują to reklamy Domestosa. Jeśli już jakaś się napatoczy to zostaje na nią wysłany w przeciągu ułamka sekundy zespół antyterrorystyczny, który natychmiast się z bakterią rozprawia, a ona spektakularnie ginie, krzycząc podniośle i z dozą patetyzmu, że jeszcze tu powróci, ale oni sobie nic z tego nie robią... Wiedzą, że menda nie ma szans na przeżycie w sterylnie czystym prywatnym gabinecie Pana Doktora.

No więc wchodzimy sobie ze zleceniem trzech romantycznych badań. Pan Doktor pisze tajemnym szyfrem, którego nie jest w stanie rozszyfrować nawet wtajemniczona poniekąd przemiła Pani z recepcji. Sterczymy chwilę w niepewności, czy aby nie będzie to lewatywa, ale dochodzimy do wniosku, że u okulisty prawdopodobnie "takich rzeczy" pacjentom nie robią.
Pan Doktor sam od siebie robi jedno za darmo - tonometrię. Pierwsze obskurne badanie, które będziemy zmuszeni przeżyć.
Pan Doktor prosi, abyśmy usiedli wygodnie na krzesełku przed nowoczesnym sprzętem, w głowie wirują nam tysiące myśli, ponieważ sprzęt o którym piszę bardziej przypomina imadło niż sprzęt służący badaniu oka, ale posłusznie siadamy. Opieramy swoją brodę i czoło na podpórkach, które przywodzą na myśl trochę gilotynę. Nagle - atakuje nas wiązka światła wpuszczona w oko przez siedzącego naprzeciw dziwnego sprzętu Pana Doktora. Rozluźniamy się stwierdzając, że Pan Doktor tylko ogląda sobie oko. My z zaciekawieniem podążamy wzrokiem za przesuwającymi się wzdłuż naszego oka elementami sprzętu. I tu czeka nas kolejne zaskoczenie - zostajemy zrobieni perfidnie w bambuko i Pan Doktor wystrzeliwuje w nasze oko coś, co dotyka naszego oka przez ułamek sekundy, ale ten dotyk zimnego metalu o powierzchnię gałki ocznej jest tak przewiercający na wylot mózg i trzewia, że robimy minę pokroju srającego na pustyni kota.
Sprawa z drugim okiem ma się podobnie - tyle, że już za żadne skarby nie damy sobie dotknąć oka tym "czymś". Nasze powieki z uparciem odmawiają posłuszeństwa, nie chcą się otworzyć, nie chcą dać skrzywdzić oka ponownie, mimo iż nie sprawiło nam to bólu, czujemy pewien moralny opór przed tymi wysublimowanymi pieszczotami. Pan Doktor ze stoickim spokojem i uśmiechem na ustach łapie rękoma obleczonymi w gumowe rękawice powieki drugiego oka  i robi nam kuku kolejny raz.
No i znowu zostaliśmy zrobieni w bambuko. Atmosfera jednak staje się coraz rzadsza, a nasze nogi robią się z waty na myśl o kolejnych badaniach.
Pan Doktor miłym głosem oznajmia, że zakropi nam oczęta i przejdziemy do następnego pokoju zrobić USG. Ponownie siadamy na krzesełku, tym razem obok większego sprzętu i już nie przywodzącego na myśl imadła. Pan Doktor karze nam zamknąć oczy.
Pewnie szykuje nam kolejne pieszczoty, które mają wywołać wzmocnienie doznań dotykowych przez to, że przez zamknięte oczy z reguły się nie widzi. Ale odkrywcze!
Zostajemy wysmarowani żelem podobnym do tego z durexa tylko nie pachnie waginą ani truskawką, a raczej nasze powieki zostają wysmarowane, a Pan Doktor delikatnie smyra i masuje nasze żądne pieszczoch powieki,  cudem techniki, który zrzuca mu te cudowne obrazy wnętrza gałki ocznej na monitor, w który Pan Doktor z żądzą nowych wrażeń wzrokowych się wpatruje.
Po badaniu, Pan Doktor podaje nam chusteczki higieniczne, żebyśmy mogli zetrzeć z naszych pięknych ocząt żel ułatwiający tarcie i inne płyny ustrojowe.
Wracamy do jego pięknie ascetycznego gabinetu i nasze oczęta zostają potraktowane kolejnymi kropelkami. Na szczęście są to krople z rodzaju "niepiekących" i przeżywamy to wszystko z przyzwoitym ciśnieniem i akcją serca, która jeszcze nie jest w stanie spowodować zawału.
Pan Doktor oznajmia, że za 20 minut mamy wstawić się na ciąg dalszy gry wstępnej, na kolejne badanie.

2. Gra wstępna zaczyna nam się nudzić.
Po 20 minutach czekania w spięciu w poczekalni woła nas jedna z egzotycznych tancerek, aby przeprowadzić kolejną z pieszczot - perymetrię.
Nie wiedząc co nas czeka wchodzimy do gabinetu i zostajemy usadowieni na statku. Mało tego, dostajemy przebranie pirata i jedno z naszych ocząt zostaje zakryte przez opaskę w kolorze owego statku, żeby pasowały ładnie kolory, żeby poczuć się jak na ekskluzywnym rejsie dookoła świata pełnym przygód.
Po wejściu na statek, dostajemy do ręki piracką szablę. Musimy się bronić przed atakującymi nas potworami. Dostaliśmy szablę, którą mamy eliminować pojawiające się w polu widzenia maszkary! W przeciwnym razie nasz statek zostanie zatopiony! Toż to  kule armatnie! Meteoryty! Armagjedon! Ratuj się kto może!
To taka gra, która ma nas rozpalić do czerwoności, aby Pan Doktor w spokoju mógł dokończyć penetrowanie naszych gałek ocznych. Gra trwa już piętnaście minut. Wydaje się niedługo... jednak po bitwie pierwszego oka, dupa zaczyna boleć nas od siedzenia, a potwory wydają się już tylko punkcikami. Cała ta otoczka wspaniałego rejsu znika. Nie jesteśmy już piratami broniącymi statku. Nie znajdujemy się na otwartym morzu. Zdajemy sobie sprawę, że siedzimy z głową w pudle i klikamy w to coś co mamy w ręku kiedy zauważymy punkt, wgapiając się przy tym cały czas w tą świecącą pomarańczową plamkę. Gra przestaje być ciekawa, robi się żmudna. Czekamy, aż to nudne przedstawienie się skończy, aż oddamy się w ręce Pana Doktora, aż wrócimy w końcu do domu. O nie nie, czeka nas jeszcze jedna atrakcja. Po Badaniu zostajemy odesłani do Pana Doktora na dokończenie tego co zaczęliśmy.

3.Rozdziewiczenie. Oka.
Pan Doktor tym razem traktuje nasze oczy kroplami z rodzaju piekących, po kolejnym odczekaniu 15 minut zostajemy wezwani na kolejne badanie, którego nazwy nie jesteśmy w stanie wymówić, a przypomina bardziej język starożytnych szkotów niż nasz ojczysty. Zostajemy ponownie usadowieni przed sprzętem znanym nam wcześniej jako imadło, oczekujemy z niepewnością co też znowu Pan Doktor nam przygotował za atrakcje. Kątem niewidzących oczu ze źrenicami wielkości spodków widzimy, że Pan Doktor odkaża coś. Coś przypomina okular do teleskopu, tylko jest krótsze. Próbujemy się rozluźnić i udawać, że przecież nasze oko zostanie tylko oglądnięte i zostawione w spokoju.
Nie... nie będzie zostawione w spokoju. Pan Doktor chwyta bez zapowiedzi nasze powieki i umieszcza okular między nimi. Zostajemy zrobieni spektakularnie w chuja, nasze oko zostaje rozdziewiczone, znika wspaniała muzyka, znika klimat egzotycznej wyprawy. Siedzimy przed Panem Doktorem i imadłem z wziernikiem wsadzonym w oko. Próbujemy powstrzymać swoje jęki i stęki, ale się nie da. Mało tego, Pan Doktor oślepia nas lampą. W końcu wyjmuje okular, który wydaje przy tym charakterystyczny dźwięk wyjmowanego z pochwy przyrodzenia... eee, dobra, powiedzmy: wyjmowanego z pochwy miecza.
Nasze oko przestaje odbierać obraz, a drugie zostaje poddane tej samej czynności. Drugie już nie chce się dać zrobić w chuja, drugie oko walczy... Walczy zawzięcie, ale w gabinecie Pana Doktora nawet zawziętość zostaje wyeliminowana.
I tak, po tej mało romantycznej penetracji pozostajemy ślepi na parę minut. Modlimy się, aby wzrok powrócił. Powraca, ale wszystko jest rozmazane. Pan Doktor też jest rozmazany. Czujemy się wykorzystani i mamy ochotę wyklepać na klawiaturze telefonu numer telefonu zaufania. Mamy ochotę wykrzyczeć światu, jaki to Pan Doktor jest okrutny i jakie tortury nam sprawił. Jaki to cwany jest, jak to wszystko perfidnie zaplanował!

4. Chwile po.
Pan Doktor z zaniepokojeniem spogląda na wyniki rejsu statkiem. Prawdopodobnie nie byliśmy zbyt dobrzy i nie podołaliśmy zadaniu. Nie nadajemy się, nie możemy zostać piratami. Za karę zostajemy wysłani na rejs ponownie, tym razem już nie wśród egzotycznych tancerek, a zwykłych państwowych pielęgniarek, w brzydkim państwowym gabinecie. Jeśli i tam nie podołamy zostaniemy skazani na kolejne tortury.
Podczas rozdziewiczania Pan Doktor również zauważył pewne nieprawidłowości, toteż zostajemy wysłani do innych specjalistów, w celu ich wyeliminowania oraz dostajemy receptę na krople, które będą nas piekły w oko trzy razy dziennie.
A co! Arrr!
Pan Doktor oddaje nam dokumentacje świadczącą o naszym "nienadawaniusię", podbija pieczątką i oddaje resztę działań w ręce egzotycznej tancerki, która w tym białym fartuchu wydaje się być mniej egzotyczna. Wystawia nam kwitek, na piękną sumkę równoważną 270 paczkom zupek chińskich i zostajemy kulturalnie pożegnani i odesłani w otchłań otaczającej nas rzeczywistości.

Nasza psychika nie jest już taka jak przed wejściem do prywatnego gabinetu Pana Doktora. Zostaje na trwale naznaczona spotkanymi nas tam torturami. Już nic nie będzie takie jak kiedyś! Tym bardziej, że od dziś jesteśmy przekonani, że nasza śmierć męczennika nastąpi szybciej niż spodziewaliśmy się.

I ja się pytam, gdzie jest Bóg? Nie, nie chrześcijański Bóg, ani żaden inny. Olejmy religie.
Taki ten Bóg o, ten co nas podobno zrobił... bo mam wrażenie, że ma totalnie wyjebane.



czwartek, 7 marca 2013

Romantyczność, proza pisana miętą.


Swego czasu, jak miałam go trochę więcej i luzu też miałam w nadmiarze, gdzieś tak po pomyślnym przejściu matury, czytałam sobie książki wyciągnięte z odmętów i zakamarków strychu. Nie pamiętam już tytułów, nawet nic by tytuł nie wniósł, ale to były stare książki. Pisane zaraz po II wojnie, w trakcie, albo przed, niektóre trochę młodsze z lat 60, 70. Zapach książek też był specyficzny, przed przeczytaniem trzeba było pozbyć się stęchłej warstwy kurzu, a i uważać trzeba było, żeby we wnętrzu jakiejś zdechłej myszy nie znaleźć.
Jak już się zasiadło do owej książki, okazało się, że jest w miarę ciekawa i o temacie uniwersalnym, to się miło czytało, nie powiem, że lekko, bo to trochę inny styl pisania był kiedyś. Przenosiłam się wtedy do czasów książki, gdzie dziewczyny były naturalnie piękne i naturalnie owłosione, a chłopcy nie myśleli tylko o tym jak, gdzie i kiedy poruchać, a o tym, żeby dziewczynę zdobyć. Co za tym idzie, dziewczyny były takie, że trzeba było je jednak zdobywać, zanim przed kimkolwiek uchyliły rąbek swej tajemnicy, czy też uda. Powtarzam - zdobywać.
Nachodziło mnie wtedy śmieszne pytanie, w trakcie czytania:
Czy dzisiaj jakikolwiek facet trudziłby się przez cały rok szkolny, żeby koleżanka z klasy w końcu wyszła z nim na spacer bez jakichkolwiek płynących z wnętrza przeciwwskazań i porozmawiała na tematy nie związane z życiem klasowym? Ha! Mniemam, że gdzieś jeszcze są faceci w typie konserwatywnego romantyka - dżentelmena, ale prawdopodobnie są wyśmiewani przez kolegów. O ile w ogóle ich mają. Co nie zmienia faktu, że fach cór Koryntu to najstarszy zawód świata.

Fabuła książki, którą mam na myśli nie wnosi żadnych zaskakujących zwrotów akcji, scen łóżkowych też brak, intryg i romansów rodem z Mody na Sukces. Dzieje się w czasach nie tak bardzo odległych, bo z jakieś 70 lat temu. Opisuje codzienne zmagania młodych ludzi, którzy jakoś o dziwo dawali sobie radę bez sprzętu apple, androida, Internetu, filmików o kotach, dokumentacji zdjęciowej ze srogich imprez czy tak zamierzchłego sprzętu jak chociażby telefon. Zwykły telefon. Dawali sobie też radę, gdy brakowało herbaty, kawy, chleba, pasztetowej czy podeszwy do butów. Kto teraz sobie zeluje podeszwy? Teraz to mamy takie buty, które rozlecą się po dwóch dłuższych spacerach, a zawód szewca istnieje pewnie w większej części już tylko na kartach historii.
Nie o tym jednak miałam pisać, miałam pisać o tej niezmąconej żadnym syfem, nieskazitelnie czystej, niewinnej i eterycznej miłości o której tak marzą wszystkie kobiety, nawet te, które dostają dżinsy za fellatio.
O tym lamencie nastoletniej dziewczyny, którą miotają różne wątpliwości wytrzaśnięte z kosmosu. O tych nieracjonalnych zachowaniach, nieśmiałości i udawaniu braku zainteresowania. Z drugiej strony wątpliwości chłopaka, który sam już nie wie czego dziewczę chce. Takie to prozaiczne, wydawałoby się, jak love story rodem z Bravo Girl. A jednak, coś w tym jest urzekającego - te czasy, które powodują, że w głowie mam obrazy tych niezakłóconych ówczesną cywilizacją miejsc, starych kamienic, domków na wsi, leśnych ścieżek wydeptywanych przez harcerzy, dziewcząt w spódnicach do kolan spoglądających ukradkiem na chłopców po drugiej stronie ulicy, nieśmiałych uśmiechów, zaproszeń na kawę, listów miłosnych. Nie wiem jak to było za tamtych czasów, nie mam, aż tyle lat, ale wydaje się, że cały ten romantyzm nie był wymuszany. Taaaa, wiem, że czasy się zmieniły i teraz jest moda na bycie singlem, albo bycie w wolnym związku. Nie, kurde, nie mam na myśli ludzi, którzy według dalej istniejących konwenansów są źli bo mieszkają razem bez ślubu czy też związków homoseksualnych, które w Polsce są jeszcze na etapie niemowlęcym wdrażane do świadomości społecznej. Mam na myśli związki, które opierają się na seksie. Za sto lat będziemy chodzić nago po ulicach i kopulować ze sobą nawzajem na trawnikach, zamiast mówić sobie "dzień dobry".

Przejdę do sedna sprawy - mam wrażenie, że romantyzm nie jest na topie ( nie chodzi o ten romantyzm podchodzący pod tragizm, ani o werterowskie przeżycia niespełnionej miłości). Przecież teraz, wszyscy mamy być silni, pewni siebie, egocentryczni - tylko tak da się przeżyć w tej srogiej dżungli dzisiejszych czasów, pośród dzikusów biegających z dzidami i rzucającymi nam kłody pod nogi. Kobieta powinna być kobietą wyzwoloną - nie wiem co mają na myśli wszystkie kobiety używające tego określenia, ale pozostawię ten wątek samemu sobie i niechaj sobie zgnije w głębokim grobie.
Gdzie tu romantyzm, jak zewsząd atakują bilbordy z półnagimi paniami, panami, a ostatnio modne stało się  wrzucanie swoich pół - lub nie - nagich zdjęć do sieci? Jaki romantyzm, co to do cholery jest?! W "50 twarzy Greya" nie było czegoś takiego! To jakaś nowa pozycja z kamasutry?
Tak, wszędzie seks, seks, seks. Dobra, zgodzę się, seks jest przyjemny, jest nieodłącznym elementem związku, miłości jakiejkolwiek, ale... czy w świetle naszych czasów, seks musi być tak rozreklamowany? Czy opłacało się robić z pięknej, intymnej chwili i przeżyć dwojga ludzi coś co jest modne? Poniekąd coś na czym można zarobić - porno biznes kwitnie w najlepsze!

Wzięło mnie na taki, a nie inny temat, napatoczył się w toku picia mięty. Orzeźwienie umysłu nie nastąpiło jak widać. Romantyzmu też mi nie przybyło, natomiast kolejny frustrujący wątek uważam za odstukany na klawiaturze. Może kiedyś do niego wrócę jak mnie oświeci, bo doszłam do wniosku, że znów tonę w morzu marazmu.

Słowotok, wodogłowie, ziemia, chemia, hemoglobina, taka sytuacja...Wywiercona w głowie dziura - co nie co o stanach kobiecego przebudzenia późnoporannego.

No i wzięła mnie od tyłu, do reszty wciągnęła i wymiętoliła ta chęć wygadania się, a z racji tego, że dzisiaj znów sobie wolne od świata zrobiłam i stworzyłam bloga, żeby pisać, to też uczynię.
Taaak, zrobię to, mimo, że talent pisarski się u mnie nie rozwinął i nie rozwija, zatrzymał się w miejscu gdzieś na poziomie trzeciej klasy gimnazjum, więc parę dobrych lat cofam się w rozwoju i o wybaczenie szanowną publiczność, której nie mam, proszę.
Im więcej wiem, tym mniej wiem.

Od razu po przebudzeniu dał o sobie znać srogi ból głowy. Tak, ten ból o którym z zaniepokojeniem czytałam, czy aby nie jest kolejnym symptomem guza mózgu, czy innej romantycznej choroby, a o którym wyczytałam, że miewa go większość kobiet. Można więc owy uprzykrzający życie ból nazwać tutaj i teraz - chorobą cywilizacyjną płci żeńskiej, ponieważ moje buszowanie po internecie poskutkowało właśnie takim wnioskiem.
Generalnie (taaa, wiem, że tego słowa nie powinno się używać, ale widocznie mam ubogie słownictwo i używać go będę) rzecz biorąc, jak już wcześniej wspominałam - życie nie jest sprawiedliwe. Bo jaka jest sprawiedliwość w tym, że ma się dzień wolny i chęć odespania zaległych godzin, które miały być przeznaczone na sen, a tu bach - wyspanie się skutkuje bólem głowy, który jest nieodłącznym tego elementem. Co za bólem idzie - cały dzień schodzi na ubolewaniu, snuciu się po domu i ogólnym roztrojeniem skutkuje - co się później oczywiście odbija na nieefektywności wykonywania swoich zaległych również obowiązków.
Kolejna mała rzecz, która robi wielkie zamieszanie.
Nie widzę nic przyjemnego w uczuciu wiercenia dziury w głowie, rozlewającego się aż od czubka łba do szyi gdzieś tam. Jeszcze tylko do "szczęścia" brakuje mi bólów menstruacyjnych.
Chyba gdzieś tutaj, w tych codziennych i mniej codziennych dolegliwościach kobiet, kryje się geneza naszej natury. Niektóre choroby dotykają przeważnie kobiet - migreny, nerwice i inne choroby duszy. Chandry, depresje, wymieniać można długo. Nie wspomnę już o tym, że zostałyśmy obdarowane przez matkę naturę umiejętnością "wyrzucania" z siebie małych człowieczków. Gdzie te małe człowieczki, przez dziewięć miesięcy wysysają z nas wszystkie witaminy i składniki mineralne, sprawiają, że wchłaniamy dwa razy więcej jedzenia niż jesteśmy w stanie zmieścić a później dostajemy wzdęć i zgagi, doprowadzają do burzy hormonów porównywalnej z huraganem Katrina, zajmują dosyć sporo miejsca w brzuszku i naciskają na pęcherz, nie wspomnę już o tym, że większą połowę kobiet doprowadzają do nadwagi, rozstępów, cellulitu... Nawet nie chcę wyobrażać sobie bóli porodowych. Ktoś inteligentny, albo i nie, porównał je do palenia się żywcem.
Być kobietą, być kobietą!
Kobiety wszystkim się przejmują, skwitował raz rektor na jednych z tych nudnych zajęć. Nie powiedział tego złośliwie, jednak kiedy z rzutnika zaczęły się wyławiać demotywatory z półnagimi kobietami w roli głównej, stwierdziłam kolejny paradoks stosunków damsko-męskich.
No bo, który facet nie narzeka, na kobiecą logikę, na kobiece humory, kobiece cokolwiek? Ale żyć bez kobiet nie potrafią, dostali gdzieś tam taki bonus, że ich niańczyć trzeba, a jak już się odizolują od mamusi no to przecież trzeba znaleźć zastępstwo, nie?
Męska logika również pozostawia wiele do życzenia - dlaczego kobieta, która sypia sobie sportowo z facetami jest zwykłą dziwką i się nie szanuje, a facet, który wyrywa dupcie na dyskotekach i też sypia sportowo z różnymi panienkami jest asem? Wymagają od kobiet, żeby się szanowały, ale przyjdzie co do czego, to tych "nie szanujących się" nie skwitują pewnym dobitnym słowem, a skorzystają z okazji.
Mogłabym tych paradoksów wymieniać bez liku. Tylko po co? Według mnie kobiety są głupie, a faceci otępiali.
Kobiety są głupie - bo przejmują się głupotami, tak, niektóre z przesadą - np.: swetrem się przejmują, że im nie pasuje do skarpetek. Martwią się na zapas - owszem, stwarzają problemy których nie ma. Są naiwne - są, niektóre na tyle, że myślą, że dupą świat podbiją.
Faceci są otępiali - nie wykazują żadnych z powyższych cech, ani innych świadczących o ich "uczuciowości", wydaje się, że taki facet to tylko jest dawcą nasienia i po to, żeby siaty pełne zakupów ponosić. Generalnie, czasami ma się wrażenie, że faceci nie wykazują żadnych cech świadczących o użyciu przez nich mózgu. No cóż, takim to lepiej w życiu.
Co nie zmienia faktu, że niektórzy są przemieszani i występują osobniki płci żeńskiej i męskiej, które dostały od matki natury mózg w połowie męski, w połowie kobiecy, co według mnie było dobrym posunięciem ewolucji. Oczywiście darujmy sobie wspominanie o ewenementach typu: "Jestem Kasia, ale za rok będę Adrianem, ponieważ mój mózg trafił do złego opakowania w procesie produkcji".

I skąd jest to ogólne nierozumienie siebie nawzajem? Otóż - kobiety nie są w stanie zrozumieć facetów, bo nie są w stanie zrozumieć samych siebie. A faceci - hm... mam wrażenie, że się im po prostu nie chce. Są prości jak budowa cepa, toteż nie będą sobie procesów myślowych podnosić i komplikować.
Żeby nie było - nie, nie jestem skrzywdzoną przez los pizdusią, która się wyżywa. Seksu też mi nie brakuje. Facet też mnie nie skrzywdził. W ciąży nie byłam, że tak pierdolę, to tylko moje obserwacje. Ja tylko stwierdzam  pewne fakty, którymi mogę się tutaj anonimowo podzielić i są one poniekąd pisane żartobliwie i ironicznie. Wszystko jest wyolbrzymione i stanowi delikatną karykaturę rzeczywistości. Tak więc proszę się nie oburzać - ten post to czysta abstrakcja teoretyczna i można go wziąć w dużą klamrę i  napisać ceteris paribus. Rozumiecie?

Poza tym - żeby w sposób rzeczywisty to odzwierciedlić, musiałabym pisać całe życie, a mnie się wybitnie nie chce. Wolałabym pisać o czarnych dziurach i prowadzić badania na temat poszerzającego się kosmosu, albo obalać dotychczasową matematykę niż opisywać różnicę między kobietami i mężczyznami, bo tutaj wszystko sprowadza się do wniosku w jednym zdaniu: Mamy inne mózgi! Czy dostanę za to Nobla?

środa, 6 marca 2013

No i pojawiły się pierwiosnki! Czyli pitu pitu na temat wiosennej depresji.

O tak, teraz nadszedł moment, kiedy to wszyscy na swoich wspaniałych blożkach dzielą się swoimi równie wspaniałymi i odkrywczymi przemyśleniami na temat wiosny. A jak! Ja też będę "odkrywcza" tylko nie będę rozwlekała tych samych komunałów o tym, jak to przyjemnie jest poczuć te mega szkodliwe promienie słoneczne, po uprzednim nasmarowaniu mordki toną kremu z filtrem, bo trzeba przecież dbać o to, żeby czasami zmarszczek od tej biednej, nikomu niewinnej gwiazdy dostać. (Taaaak - słońce to gwiazda, wiem, że dla niektórych to wiadomość równie wstrząsająca jak ta z czasów dziecięctwa, że Mikołaj nie istnieje, no cóż... przyjmę z pokorą to, że jestem uświadamiaczem i postaram się więcej nie wychylać).
Aaaa, no zapomniałabym, przecież jeszcze musiałabym opisać swoje nowe, wspaniałe buty z najnowszej kolekcji przedwiosennej, których w zasadzie nie mam. Płaszczyka nowego też nie mam, mam ten z zeszłego roku. Czyli generalnie - z perspektywy odgórnie narzuconych mi "kryterium", powiedzmy, że zaakceptowanych gdzieś tam w trakcie tworzenia tego bloga - jestem bardzo niefajna. Nie mam czym się pochwalić, nie piłam dzisiaj żadnej z tych "fajnych" kaw w kawiarni, nie jadłam muffinek o iście barokowym wystroju, ani nie zrobiłam zakupów za 5 000 zł w H&M, czy innej chińskiej masówce. Na temat tego, czy aby szminka z Maybelline jest lepsza od szminki z MaxFactora, też nie mam nic do powiedzenia/napisania.

Mam za to do napisania parę bzdur, które aktualnie przyszły mi na myśl, trochę napędzone zostały przez krzyk, a raczej miauk ekscytacji mojego kota, który właśnie wyleguje się na balkonie w jednych z pierwszych od dłuższego czasu promyków słońca. U mnie to niestety nie wywołuje takich odczuć, nie twierdzę, że bym nie chciała - nie ma to jak cieszyć się z pierdół, w końcu to te "małe" rzeczy sprawiają, że się jakoś lżej żyje.
No więc tknięta i popchnięta owym miaukiem kota wyszłam na ten balkon, nie powiem, całkiem przyjemnie jest zostać oślepionym tym bijącym zewsząd światłem, po spoglądałam to tu, to tam, jakieś obrazy z przeszłości się przewinęły i inne takie bzdety, gdzie się ganiało z patykami, ogórkami, wiaderkiem i łopatką. No i wyszłam. I cóż to wniosło do mojego nędznego życia? Och, od razu sobie przypomniałam, że przecież zamiast wyjść sobie na spacer w spokoju i filozofować, będę musiała przerobić zaległy materiał z matematyki, który co rusz, łypie na mnie okiem spod biurka... No więc biorę się za matematykę i dodam do siebie parę nęcących mnie w tej chwili bzdur robiąc przy okazji rachunek sumienia, czy to aby ze mną jest coś nie tak czy z całym otaczającym mnie światem.

Taaak, oto i największy paradoks mojego życia (w Polsce musiałabym dodać). Jestem pewnie jedną z wielu osób, które poszły na studia takie, a nie inne ciśnięte tylko i wyłącznie przez zdrowy odruch odpowiedzialności za siebie i prewencji przed zamieszkaniem pod mostem. I tak oto jestem - niespełniona artystka, interesująca się neurobiologią, która poszła (tada tadam!) na finanse i rachunkowość. Nie było moim zamiarem rozwlekanie tego tematu, ale cóż - wyszło.
Pointy nie ma, bo byłaby długa, a rozwlekałam te flaki już tysiące razy w mojej głowie i rady nie ma, trzeba się męczyć z uporem maniaka. Tak już mam, inni dostają od natury ładną dupcię, cycuszki, mordkę, a ja dostałam przeogromny talent do utrudniania i komplikowania sobie życia na wszystkie możliwe sposoby. I nie jest to dygresja na zasadzie - pitu pitu, jest mi źle, poużalam się nad sobą. Faktem jest to, że studiowanie kierunku, którego w zasadzie nie lubię, nudzi mnie cholernie, do przeczytania jakiejkolwiek książki trzeba mnie zakuwać do kaloryfera i ciągnie się to wszystko jak srajtaśma za butem, do tego stres zatajony, przeżywany gdzieś tam wgłębi - poskutkowało to totalnym rozstrojeniem nerwów, nie jest to jeszcze pewne, ale chyba nabawiłam się przez to nerwicy lękowej i do końca życia, będę ten okres wspominać jako tortury rodem z horrorów o psychopatach.

I tu zaczyna się kolejna bzdura - ciśnie się pewnie wszystkim na usta - rzuć studiowanie, ty przeklęta pipo, będziesz kolejną z tych -pożalsięboże- magistrów! Nie trzeba nam takich więcej! Od dzisiaj znajdujesz się na oficjalnej liście wrogów Chrystusa!
Och, no jak mi przykro... a kto tu się męczy? Kto się kurwa mać i skrzypce będzie dalej męczył, tylko po to, żeby w niedalekiej przyszłości móc zarobić na siebie marne 1500 zł, żeby sobie zamieszkać nie w kartonie, a w czymś stabilniejszym, utrzymać swoje procesy biologiczne na przyzwoitym poziomie - pożywić się, ubrać się w lumpie, bo pewnie na to tylko starczy, ewentualnie raz w miesiącu gdzieś wyjść się rozerwać, żeby od tego zapierdolu się w dupie nie poprzewracało? Nawet nie wspominam o założeniu rodziny, bo w Polsce te sprawy mijają się z celem - życiem na jako takim przyzwoitym poziomie. Trzeba wybrać jedną z opcji, albo wygrać dużą sumkę pieniędzy. Wtedy mamy możliwości.
Drugim ciśnie się na usta pewnie bardziej życzliwy komentarz - dlaczego nie zaczniesz robić tego co lubisz, tego co cię interesuje? Rzuć to w cholerę, masz wybór! Studiuj to, co da Ci przyjemność! Rób to co lubisz! Szkoda tylko, że nie dodają - rób to co lubisz, kij z tym, że będziesz mieszkała w kartonie i żebrała od gimnazjalistów na śniadanie chociażby, ważne, że będziesz robiła to co lubisz!
No więc właśnie, wnioski należy wyciągnąć samemu.
Och, no i jeszcze jednym się pewnie napatoczy - Ale z ciebie zasrana pesymistka! 
Nie, nie... to jest czysty, niezmącony polski realizm. Nie jestem tak ustawiona, że skończę filozofię i tatuś znajdzie mi pracę. Nie jestem córką premiera, żeby nie skończyć studiów a już pracować w branży. Nie będę prowadziła blożka o modzie i zarabiała na tym kupy pieniędzy. Nie będę też zarabiała składając długopisy, bo mam dwie lewe ręce. I inne nie i nie będę.

Ostatnio mam jakieś ciągnące się stany anhedonii, gdzie nawet ta pieprzona wiosna nie robi na mnie wrażenia, podejrzewam, że nawet gdybym wygrała te 30 mln to też by to na mnie nie zrobiło wrażenia w pierwszej chwili. W drugiej, pomyślałabym, że ta kasa przecież uwolniła by mnie od tego nędznego życia, jako jednostka napędzająca gospodarkę, a w trzeciej chwili umarłabym na zawał, że sen się spełnia. Tak to jest, że dzisiaj wszystko kręci się wokół kasy... Tak to też jest jakoś z góry z wielkim wybuchem ustalone, że życie nie jest sprawiedliwe.
Pomyślałby kto, że to nie depresja, a zwykłe pitolenie. Owszem, pitolenie, bo staram się nie pultać w moich chorobach duszy i ciała i nie wywlekam ich zbytnio. Staram się na to logicznie-realistycznie popatrzeć, z jakiegoś dystansu i wmawiać sobie, że wszystko jest ok, żeby na chwilę czy dwie zapomnieć. Trochę za duży bagaż doświadczeń mam, żeby przeżywać to wszystko jak świnia okres.  Każdy z nas nosi w sobie autodestrukcję, tylko, że u jednych nie została ona polana wrzątkiem w chwili odpowiedniej i nie zdążyła spektakularnie wykiełkować. Taka dygresyjka mała. Co za tym idzie - dlatego piszę o pierdołach, pomagają mi zapomnieć o tym, co tak naprawdę się dzieje i jest to dla mnie swego rodzaju terapia.

Ostatnio, też mam stany, że ludzie wokół mnie strasznie mnie wkurzają. Nie jestem jakaś towarzyska, ale nie jestem też typem odludka. Wkurza mnie ich pieprzony egoizm zakorzeniony gdzieś wewnątrz tak, że chyba nawet się z tym nie czują. I już nie mówię tu o babciach cisnących się do autobusu z prędkością pocisku armatniego, ale o ludziach nam bliższych. No bo kto nie ma sytuacji typu, gadam, gadam, gadam i nagle orientuję się, że nikt mnie nie słucha, za to słyszę elaborat na temat wzór, cnót i zalet osobnika płci obojga utopionego i wijącego się w swoim samozachwycie... Na co komu tacy? Bo ja jestem im chyba tylko po to, żeby mogli się przed kimś publicznie wić we własnym gównie.

No i temat wiosny, gdzieś mi się zapodział pośród po wywijanych spraw pochodzenia niejasnego i w ogóle niejasnych.
Na temat wiosny tejże, o, mam niewiele do powiedzenia. Odsyłam do blogerek, które już pewnie wczoraj wyszły na ulice i pocykały fotki w nowych outfitach. Pewnie mają coś ciekawszego do powiedzenia na ten temat, a i podczas spaceru napotkały pierwiosnki na trawnikach. No i ten ich zapach... tak, nie ma to jak poczuć wiosnę - zapach psich kupek, które spokojnie przezimowały i doczekały się wyjścia na wierzch.
Dla mnie wiosna, jak wiosna, po wiośnie będzie lato, po lecie jesień, a później zima. I tak w kółko, więc nie rozumiem ogólnospołecznego zachwytu nad tym znanym zjawiskiem.
Może jedynym czym się zachwycę, będzie to, że stopy mi już marznąc nie będą, ani na zewnątrz, ani w autobusach, w których nie można włączyć ogrzewania, no bo przecież kryzys jest.





wtorek, 5 marca 2013

trzy - czte - ry!

No to zaczynam, swego rodzaju podróż po odmętach internetu i blogów, z którymi bądź co bądź miałam doświadczenie już wcześniej, ale długa to i nudna historia, no i na co komu i po co? Nie wiem.
To tak na słowo wstępu, żeby nie było byle jak i byle gdzie nadziubdziane, tudzież wyrzygane, czy cokolwiek, żeby było ładne i posypane pudrem, żeby wydawało się, że to nie kolejne gówno, a pączek.

Co mnie skłoniło do stworzenia tego bloga nie przynoszącego nikomu korzyści, ani jakiejkolwiek odrobiny czegokolwiek - nie wiem. Może pchnięta emocjami i chęcią wyżalenia się, jaki to okrutny świat jest podświadomie tu wlazłam i stworzyłam to... coś.
To coś będzie absurdalne, nielogiczne i niezrozumiałe. Można w tym momencie wyobrazić sobie kurze wątpia wkręcone w szprychy dziecięcego rowerka. O tak, tak właśnie TO będzie wyglądać. I tak samo będzie się to czytać.

Adres być może i nie będzie adekwatny do tego co tu wypisywać będę, gwoli uściślenia - logika realizmu nie będzie miała nic wspólnego ze mną, a już tym bardziej z moją logiką, którą logiką nazwać w sumie nie wypadałoby. Ot, napatoczył się adres taki, a nie inny. Równie dobrze, blog mógłby mieć adres: "pinki20cm.blogspot.com".

Natomiast mój pseudonim twórczy Alice Liddell, przyjęłam taki, a nie inny gdyż:
primo - chcę pozostać anonimowa. Tak, anonimowa - znaczy - nie będę tu wrzucać swoich słodkich foci zrobionych nikonem w nowym płaszczyku od Zary, nie będę robić zdjęć swojej super-pseudo-hipsterskiej kawie (a raczej latte, czy innemu shitowi, ponieważ zwykła kawa z mlekiem nie jest już taka fajna... jeszcze jakieś dizajnerskie ciasteczka trzeba by było do tego dorzucić, nie jakieś tam zwykłe eco-bio od babci... teraz to nawet eco-bio musi ładnie się prezentować). Tyaaa, nie będę pitolić o modzie, która nie istnieje, bo wątpię by ktokolwiek z przeciętnych osobników na tej planecie reflektował na kupowanie i ubieranie czegoś co wygląda jak worek na śmieci, za sumkę równoważną czterem tonom zwykłych worków na śmieci bez tej fajnej metki.
No (tak wiem, że nie zaczyna się zdania od "no") chyba, że tylko ja mam takie mniemanie, to też w tym momencie staję się tak offowa i nie na miejscu, jak kocie gówno na delikatnym i kunsztownym spodeczku z chińskiej porcelany.
secondo - nie będę tutaj przytaczać tekstu rodem z wikipedii, na temat tego kim była Alice Liddell, ot tak sobie się z nią utożsamiam, bo mam ku temu kilka powodów, których nie nadmienię, ale które prawdopodobnie gdzieś wyjdą w mojej dalszej nędznej twórczości.
tertio - to takie trochę tragiczne według mnie, przyjmować pseudonim. Nie żebym się tym podniecała i omdlewała z tego powodu, ale lans dla mas być musi.

Reasumując - nie wiem (tak, lubię to, że nie wiem, już to wyszło na wierzch?) po co, dlaczego, dla kogo, czy po kiego grzyba ten blog. Może po to, żeby swoje codzienne frustrację tutaj wyładować? Może po to, żeby odpocząć od rzeczywistości, która codziennie wali mnie młotkiem po głowie o 4 nad ranem i krzyczy, drze się po mnie, nie daje spać po nocach? Może o tym, że życie wcale nie jest takie kolorowe, jak lansują media i blogi dziewczynek, które zarabiają na tym, że cykają sobie fotki w nowym pantoflach z H&M? Hm, o tym już wszyscy wiedzą, że życie jest twarde jak te modyfikowane genetycznie jabłka, reklamowane na straganach przez uroczego staruszka w dziwnym kapeluszu. Nie wiem...