środa, 6 marca 2013

No i pojawiły się pierwiosnki! Czyli pitu pitu na temat wiosennej depresji.

O tak, teraz nadszedł moment, kiedy to wszyscy na swoich wspaniałych blożkach dzielą się swoimi równie wspaniałymi i odkrywczymi przemyśleniami na temat wiosny. A jak! Ja też będę "odkrywcza" tylko nie będę rozwlekała tych samych komunałów o tym, jak to przyjemnie jest poczuć te mega szkodliwe promienie słoneczne, po uprzednim nasmarowaniu mordki toną kremu z filtrem, bo trzeba przecież dbać o to, żeby czasami zmarszczek od tej biednej, nikomu niewinnej gwiazdy dostać. (Taaaak - słońce to gwiazda, wiem, że dla niektórych to wiadomość równie wstrząsająca jak ta z czasów dziecięctwa, że Mikołaj nie istnieje, no cóż... przyjmę z pokorą to, że jestem uświadamiaczem i postaram się więcej nie wychylać).
Aaaa, no zapomniałabym, przecież jeszcze musiałabym opisać swoje nowe, wspaniałe buty z najnowszej kolekcji przedwiosennej, których w zasadzie nie mam. Płaszczyka nowego też nie mam, mam ten z zeszłego roku. Czyli generalnie - z perspektywy odgórnie narzuconych mi "kryterium", powiedzmy, że zaakceptowanych gdzieś tam w trakcie tworzenia tego bloga - jestem bardzo niefajna. Nie mam czym się pochwalić, nie piłam dzisiaj żadnej z tych "fajnych" kaw w kawiarni, nie jadłam muffinek o iście barokowym wystroju, ani nie zrobiłam zakupów za 5 000 zł w H&M, czy innej chińskiej masówce. Na temat tego, czy aby szminka z Maybelline jest lepsza od szminki z MaxFactora, też nie mam nic do powiedzenia/napisania.

Mam za to do napisania parę bzdur, które aktualnie przyszły mi na myśl, trochę napędzone zostały przez krzyk, a raczej miauk ekscytacji mojego kota, który właśnie wyleguje się na balkonie w jednych z pierwszych od dłuższego czasu promyków słońca. U mnie to niestety nie wywołuje takich odczuć, nie twierdzę, że bym nie chciała - nie ma to jak cieszyć się z pierdół, w końcu to te "małe" rzeczy sprawiają, że się jakoś lżej żyje.
No więc tknięta i popchnięta owym miaukiem kota wyszłam na ten balkon, nie powiem, całkiem przyjemnie jest zostać oślepionym tym bijącym zewsząd światłem, po spoglądałam to tu, to tam, jakieś obrazy z przeszłości się przewinęły i inne takie bzdety, gdzie się ganiało z patykami, ogórkami, wiaderkiem i łopatką. No i wyszłam. I cóż to wniosło do mojego nędznego życia? Och, od razu sobie przypomniałam, że przecież zamiast wyjść sobie na spacer w spokoju i filozofować, będę musiała przerobić zaległy materiał z matematyki, który co rusz, łypie na mnie okiem spod biurka... No więc biorę się za matematykę i dodam do siebie parę nęcących mnie w tej chwili bzdur robiąc przy okazji rachunek sumienia, czy to aby ze mną jest coś nie tak czy z całym otaczającym mnie światem.

Taaak, oto i największy paradoks mojego życia (w Polsce musiałabym dodać). Jestem pewnie jedną z wielu osób, które poszły na studia takie, a nie inne ciśnięte tylko i wyłącznie przez zdrowy odruch odpowiedzialności za siebie i prewencji przed zamieszkaniem pod mostem. I tak oto jestem - niespełniona artystka, interesująca się neurobiologią, która poszła (tada tadam!) na finanse i rachunkowość. Nie było moim zamiarem rozwlekanie tego tematu, ale cóż - wyszło.
Pointy nie ma, bo byłaby długa, a rozwlekałam te flaki już tysiące razy w mojej głowie i rady nie ma, trzeba się męczyć z uporem maniaka. Tak już mam, inni dostają od natury ładną dupcię, cycuszki, mordkę, a ja dostałam przeogromny talent do utrudniania i komplikowania sobie życia na wszystkie możliwe sposoby. I nie jest to dygresja na zasadzie - pitu pitu, jest mi źle, poużalam się nad sobą. Faktem jest to, że studiowanie kierunku, którego w zasadzie nie lubię, nudzi mnie cholernie, do przeczytania jakiejkolwiek książki trzeba mnie zakuwać do kaloryfera i ciągnie się to wszystko jak srajtaśma za butem, do tego stres zatajony, przeżywany gdzieś tam wgłębi - poskutkowało to totalnym rozstrojeniem nerwów, nie jest to jeszcze pewne, ale chyba nabawiłam się przez to nerwicy lękowej i do końca życia, będę ten okres wspominać jako tortury rodem z horrorów o psychopatach.

I tu zaczyna się kolejna bzdura - ciśnie się pewnie wszystkim na usta - rzuć studiowanie, ty przeklęta pipo, będziesz kolejną z tych -pożalsięboże- magistrów! Nie trzeba nam takich więcej! Od dzisiaj znajdujesz się na oficjalnej liście wrogów Chrystusa!
Och, no jak mi przykro... a kto tu się męczy? Kto się kurwa mać i skrzypce będzie dalej męczył, tylko po to, żeby w niedalekiej przyszłości móc zarobić na siebie marne 1500 zł, żeby sobie zamieszkać nie w kartonie, a w czymś stabilniejszym, utrzymać swoje procesy biologiczne na przyzwoitym poziomie - pożywić się, ubrać się w lumpie, bo pewnie na to tylko starczy, ewentualnie raz w miesiącu gdzieś wyjść się rozerwać, żeby od tego zapierdolu się w dupie nie poprzewracało? Nawet nie wspominam o założeniu rodziny, bo w Polsce te sprawy mijają się z celem - życiem na jako takim przyzwoitym poziomie. Trzeba wybrać jedną z opcji, albo wygrać dużą sumkę pieniędzy. Wtedy mamy możliwości.
Drugim ciśnie się na usta pewnie bardziej życzliwy komentarz - dlaczego nie zaczniesz robić tego co lubisz, tego co cię interesuje? Rzuć to w cholerę, masz wybór! Studiuj to, co da Ci przyjemność! Rób to co lubisz! Szkoda tylko, że nie dodają - rób to co lubisz, kij z tym, że będziesz mieszkała w kartonie i żebrała od gimnazjalistów na śniadanie chociażby, ważne, że będziesz robiła to co lubisz!
No więc właśnie, wnioski należy wyciągnąć samemu.
Och, no i jeszcze jednym się pewnie napatoczy - Ale z ciebie zasrana pesymistka! 
Nie, nie... to jest czysty, niezmącony polski realizm. Nie jestem tak ustawiona, że skończę filozofię i tatuś znajdzie mi pracę. Nie jestem córką premiera, żeby nie skończyć studiów a już pracować w branży. Nie będę prowadziła blożka o modzie i zarabiała na tym kupy pieniędzy. Nie będę też zarabiała składając długopisy, bo mam dwie lewe ręce. I inne nie i nie będę.

Ostatnio mam jakieś ciągnące się stany anhedonii, gdzie nawet ta pieprzona wiosna nie robi na mnie wrażenia, podejrzewam, że nawet gdybym wygrała te 30 mln to też by to na mnie nie zrobiło wrażenia w pierwszej chwili. W drugiej, pomyślałabym, że ta kasa przecież uwolniła by mnie od tego nędznego życia, jako jednostka napędzająca gospodarkę, a w trzeciej chwili umarłabym na zawał, że sen się spełnia. Tak to jest, że dzisiaj wszystko kręci się wokół kasy... Tak to też jest jakoś z góry z wielkim wybuchem ustalone, że życie nie jest sprawiedliwe.
Pomyślałby kto, że to nie depresja, a zwykłe pitolenie. Owszem, pitolenie, bo staram się nie pultać w moich chorobach duszy i ciała i nie wywlekam ich zbytnio. Staram się na to logicznie-realistycznie popatrzeć, z jakiegoś dystansu i wmawiać sobie, że wszystko jest ok, żeby na chwilę czy dwie zapomnieć. Trochę za duży bagaż doświadczeń mam, żeby przeżywać to wszystko jak świnia okres.  Każdy z nas nosi w sobie autodestrukcję, tylko, że u jednych nie została ona polana wrzątkiem w chwili odpowiedniej i nie zdążyła spektakularnie wykiełkować. Taka dygresyjka mała. Co za tym idzie - dlatego piszę o pierdołach, pomagają mi zapomnieć o tym, co tak naprawdę się dzieje i jest to dla mnie swego rodzaju terapia.

Ostatnio, też mam stany, że ludzie wokół mnie strasznie mnie wkurzają. Nie jestem jakaś towarzyska, ale nie jestem też typem odludka. Wkurza mnie ich pieprzony egoizm zakorzeniony gdzieś wewnątrz tak, że chyba nawet się z tym nie czują. I już nie mówię tu o babciach cisnących się do autobusu z prędkością pocisku armatniego, ale o ludziach nam bliższych. No bo kto nie ma sytuacji typu, gadam, gadam, gadam i nagle orientuję się, że nikt mnie nie słucha, za to słyszę elaborat na temat wzór, cnót i zalet osobnika płci obojga utopionego i wijącego się w swoim samozachwycie... Na co komu tacy? Bo ja jestem im chyba tylko po to, żeby mogli się przed kimś publicznie wić we własnym gównie.

No i temat wiosny, gdzieś mi się zapodział pośród po wywijanych spraw pochodzenia niejasnego i w ogóle niejasnych.
Na temat wiosny tejże, o, mam niewiele do powiedzenia. Odsyłam do blogerek, które już pewnie wczoraj wyszły na ulice i pocykały fotki w nowych outfitach. Pewnie mają coś ciekawszego do powiedzenia na ten temat, a i podczas spaceru napotkały pierwiosnki na trawnikach. No i ten ich zapach... tak, nie ma to jak poczuć wiosnę - zapach psich kupek, które spokojnie przezimowały i doczekały się wyjścia na wierzch.
Dla mnie wiosna, jak wiosna, po wiośnie będzie lato, po lecie jesień, a później zima. I tak w kółko, więc nie rozumiem ogólnospołecznego zachwytu nad tym znanym zjawiskiem.
Może jedynym czym się zachwycę, będzie to, że stopy mi już marznąc nie będą, ani na zewnątrz, ani w autobusach, w których nie można włączyć ogrzewania, no bo przecież kryzys jest.





2 komentarze:

  1. Świetnego masz bloga :D Cudnie wyrzygujesz to wszystko co cię wkurza, trochę za bardzo rozwlekasz jak dla mnie, ale i tak miło się czyta.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie z rozwlekaniem mam problem - chyba za długo to wszystko w sobie trzymałam, nie miało ujścia i jak pierdolnęło to zalało mi strony worda.
      Eh... ale wziąć tego w jedną zgrabną kupę nie potrafię, aczkolwiek staram się popracować nad tym.
      Z resztą mnie samą niektóre moje posty przerażają swoją długością.

      Usuń