sobota, 9 marca 2013

Postmodernistyczne tortury gałki ocznej - czyli o wizycie u okulisty. Przedsiębiorstwo państwowe kontra prywatne.


Większość cywilizowanych ludzi to przeżywało - wizytę u okulisty. Gdzieś tam, w którychś latach (proszę wybaczyć tę niesubordynację, ale nie mam ochoty wgłębiać się w te bardzo ciekawe fakty historyczne i prawne) wprowadzili w szkołach takie obowiązkowe coś jak bilans, w tym przeprowadzenie prostego i amatorskiego badania wzroku przez równie amatorską pielęgniarkę, której godziny stacjonowania w owym miejscu, wskazywały zwykle na to, że dziecko brzuch rozboleć może tylko w środy od 11:00 do 11:30, ewentualnie z urwaną nogą/ręką/głową może przyjść w czwartek od 10:00 do 10:05.

W wieku dziecięcym, przeważnie nikt nie bał się odklepać tej czynności, toż gorszym terroryzmem była fluoryzacja zębów tą ohydną pastą przypominającą w smaku i konsystencji bardziej pastę do butów niż cokolwiek czym zdrowy na umyśle człowiek raczyłby swoje uzębienie. Parę klas dalej, kiedy to dziewczęta zaczynały na swoje nędzne wypierdki udające biust zakładać biustonosze w rozmiarze ultra A, a chłopcy po szkole z wielkim zainteresowaniem szukali jakiejkolwiek dokumentacji na temat pań bez owej części garderoby na sobie; no więc w tym okresie zaczęły się już pewne odstępstwa od normy w postaci tych, którzy nie chcieli wypaść na badaniu źle, bo najzwyczajniej w świecie bali się, że zostaną srogo ukarani i skazani na noszenie "gogli". Wyobrażali sobie swoje oblicze, swoje piękne oczęta schowane za pancernym szkłem grubości denka od butelki wódki, czy innego napoju wyskokowego. Momentalnie pojawiał się na tą myśl stres, który u niejednego powodował analfabetyzm, który nasza amatorka-pielęgniarka-szkolna odczytywała jako oznakę postępującej ślepoty i odsyłała takie biedne dziecię do prawdziwego okulisty. Nie chcę wiedzieć ile biednych dzieci musiało przeżywać wizytę tamże... ale po badaniu na tej przedziwnej maszynie okazywało się, że dioptrie nie odstają od normy i okularów nosić nie trzeba. Toteż dziecię takie odetchnęło z ulgą na rok, do czasu kolejnego bilansu u higienistki.

No więc każdy z nas, prędzej czy później trafia, trafił, trafi do okulisty. Dobrze jest, gdy skończy się na badaniu ostrości wzroku, czytaniu literek/cyferek z tablicy, czy też niewnikliwym oglądnięciem odruchów oka, albo powierzchownym obejrzeniu jego dna.

Gorzej sprawa ma się z tymi, którzy są skazywani tam na istne tortury. Ostatnio przeżywałam tam ciężkie chwile... nie chcę być jednak pesymistką znów, a postaram się to opisać jak zwykle w sposób wyolbrzymiony, który pozwala mi spojrzeć na to od dupy strony, a nie od strony mojej spapranej psychiki i przerośniętego ego, czy chociażby hipochondrycznego podejścia do własnego ciała.

Dużo osób zna różnicę między wizytą u lekarza - tą darmową, a tą "komercyjną"; jak to ślicznie nazwał mój okulista. Otóż, w zwykłym szarym, odrapanym i poniekąd śmierdzącym podatkami naszymi i naszych rodziców, państwowym gabinecie zastaniemy gburowatego Pana Doktora (tak, dla uproszczenia przyjmijmy płeć męską, płeć żeńska słynęła by dodatkowo z niesłychanego chamstwa i opryskliwości, a to przedłużyłoby mój wywód), który ze smętnym spojrzeniem - o ile w ogóle zechce mu się doktorski łeb podnieść - odpowie "dzień dobry" lub i nie odpowie, a to, że nie odpowie jest tylko i wyłącznie Twoją winą, gdyż zawracasz Szanownemu Panu Doktorowi jego szanowną dupę. Następnie spróbuje się z Tobą telepatycznie porozumieć i nie mówiąc nic, porozumiewawczo zagestykuluje ręką/nogą/uchem/okiem, że słucha. Wysłucha. Do jednego ucha wlecą mu wszystkie Twoje wywijane zręcznie i misternie wygibasy leksykalne, które próbują zawzięcie opisać Twój problem zdrowotny, ale wychodzi im to jak kupce pisanie wierszy; toteż Panu Doktorowi wszystko żwawo wylatuje drugim uchem. Pan Doktor odchrząknie znacząco po Twojej przemowie i zacznie wypisywać receptę, ewentualnie wyśle Cię z kwitkiem, żebyś innemu specjaliście dupę doktorską pozawracał, bo tutaj nie masz czego szukać, a to, że w ogóle śmiałeś wejść i spoglądać na Zacnego Pana Doktora świadczy o Twojej głupocie nieograniczonej i wielkiej jak powiększający się wciąż kosmos. Zdarzają się w Polsce przypadki, że Pan Doktor jest w wyjątkowym humorze i dotrze do niego chociaż połowa z Twoich problemów, otworzy w ten swe dobre altruistyczne serce i wyśle Cię na badania, za które trzeba będzie zapłacić chcąc zrobić je jeszcze przed 2568 rokiem.

I tak z reguły trafia się do gabinetu prywatnego Pana Doktora. Gabinetu w którym oprócz kącika dla dzieci, znajdziemy również kącik dla gejów, kibiców, fanów giełdy, małą biblioteczkę i stosy prasy medycznej, motoryzacyjnej, kobiecej. Gabinet gdzie Panie w recepcji witają Cię szczerym uśmiechem, tak szczerym, że każdy ma ochotę rzygać tęczą i utonąć w tych pastelowych kolorach przy okazji wyrzucając z kieszeni swoją ostatnią gotówkę na ich gładkie i lśniące od wazeliny tyłki.
Do takiego Pana Doktora nie trzeba stać w kolejce od 5 nad ranem jak na uroczyste otwarcie Biedronki. Nie ma opcji, że zabraknie "numerków" do Pana Doktora. Nie trzeba czekać i wypruwać sobie flaków z nudów w poczekalni, bo Szanowny Pan Doktor jest tak zmęczony wypisywaniem recept, że musi sobie zrobić godzinną przerwę na herbatkę.
Taki prywatny Pan Doktor, przywita nas równie szczerym uśmiechem, w tle gra wspaniała muzyka, wokół tańczą egzotyczne tancerki, a Ty masz ochotę rozebrać się do naga i oddać się w ręce Pana Doktora Uzdrowiciela, żeby przebadał Cię od stóp do czubka głowy i wyleczył swą cudownością, wspaniałym prywatnym dotykiem niosącym ogólnospołeczne uzdrowienie.
Tak, wielu ludzi uzdrawia sam fakt, ile za niektóre wizyty i badania trzeba zapłacić. Toż to największy postęp medycyny XXI wieku!
Pan Doktor uprzejmie i ze skruchą przeprosi za spóźnienie, o ile takie nastąpiło i zabierze się za wnikliwe analizowanie Twojego przypadku medycznego, nie pomijając żadnego najmniejszego szczegółu. Będzie grał w otwarte karty i ujawni przed Tobą rąbek tajemnicy na temat Twoich dolegliwości używając przy tym medycznych określeń, które z przyjemnością Ci wytłumaczy. Z góry uzna Cię za istotę rozumną i będzie próbował przeprowadzić z Tobą konwersację.Wiesz, masz pewność, wraz z wejściem do tego gabinetu, że Pan Doktor nic przed Tobą nie ukryje. Będzie traktował Cię jak urodzinowy prezent i rozpakowywał powoli z ekscytacją i podnieceniem.

Ciąg dalszy zależy od osobistych czynników, przedstawię więc swoje własne, które odbiły się na mojej psychice i uznałam wizyty u okulisty za o wiele gorsze niż u dentysty.

1. Gra wstępna.
Tak więc, wyobraźcie sobie, że wchodzicie do tego prywatnego gabinetu. Mahoniowe biureczko, najnowocześniejszy sprzęt, brak jakichkolwiek śladów użytkowania na ścianach i innych powierzchniach płaskich. Powietrze niesie ze sobą zapach sterylności, brak jakiejkolwiek skazy. Powietrze wydaję się być bańką w której wszystkie bakterie, wirusy i grzyby zostały wyeliminowane tak jak pokazują to reklamy Domestosa. Jeśli już jakaś się napatoczy to zostaje na nią wysłany w przeciągu ułamka sekundy zespół antyterrorystyczny, który natychmiast się z bakterią rozprawia, a ona spektakularnie ginie, krzycząc podniośle i z dozą patetyzmu, że jeszcze tu powróci, ale oni sobie nic z tego nie robią... Wiedzą, że menda nie ma szans na przeżycie w sterylnie czystym prywatnym gabinecie Pana Doktora.

No więc wchodzimy sobie ze zleceniem trzech romantycznych badań. Pan Doktor pisze tajemnym szyfrem, którego nie jest w stanie rozszyfrować nawet wtajemniczona poniekąd przemiła Pani z recepcji. Sterczymy chwilę w niepewności, czy aby nie będzie to lewatywa, ale dochodzimy do wniosku, że u okulisty prawdopodobnie "takich rzeczy" pacjentom nie robią.
Pan Doktor sam od siebie robi jedno za darmo - tonometrię. Pierwsze obskurne badanie, które będziemy zmuszeni przeżyć.
Pan Doktor prosi, abyśmy usiedli wygodnie na krzesełku przed nowoczesnym sprzętem, w głowie wirują nam tysiące myśli, ponieważ sprzęt o którym piszę bardziej przypomina imadło niż sprzęt służący badaniu oka, ale posłusznie siadamy. Opieramy swoją brodę i czoło na podpórkach, które przywodzą na myśl trochę gilotynę. Nagle - atakuje nas wiązka światła wpuszczona w oko przez siedzącego naprzeciw dziwnego sprzętu Pana Doktora. Rozluźniamy się stwierdzając, że Pan Doktor tylko ogląda sobie oko. My z zaciekawieniem podążamy wzrokiem za przesuwającymi się wzdłuż naszego oka elementami sprzętu. I tu czeka nas kolejne zaskoczenie - zostajemy zrobieni perfidnie w bambuko i Pan Doktor wystrzeliwuje w nasze oko coś, co dotyka naszego oka przez ułamek sekundy, ale ten dotyk zimnego metalu o powierzchnię gałki ocznej jest tak przewiercający na wylot mózg i trzewia, że robimy minę pokroju srającego na pustyni kota.
Sprawa z drugim okiem ma się podobnie - tyle, że już za żadne skarby nie damy sobie dotknąć oka tym "czymś". Nasze powieki z uparciem odmawiają posłuszeństwa, nie chcą się otworzyć, nie chcą dać skrzywdzić oka ponownie, mimo iż nie sprawiło nam to bólu, czujemy pewien moralny opór przed tymi wysublimowanymi pieszczotami. Pan Doktor ze stoickim spokojem i uśmiechem na ustach łapie rękoma obleczonymi w gumowe rękawice powieki drugiego oka  i robi nam kuku kolejny raz.
No i znowu zostaliśmy zrobieni w bambuko. Atmosfera jednak staje się coraz rzadsza, a nasze nogi robią się z waty na myśl o kolejnych badaniach.
Pan Doktor miłym głosem oznajmia, że zakropi nam oczęta i przejdziemy do następnego pokoju zrobić USG. Ponownie siadamy na krzesełku, tym razem obok większego sprzętu i już nie przywodzącego na myśl imadła. Pan Doktor karze nam zamknąć oczy.
Pewnie szykuje nam kolejne pieszczoty, które mają wywołać wzmocnienie doznań dotykowych przez to, że przez zamknięte oczy z reguły się nie widzi. Ale odkrywcze!
Zostajemy wysmarowani żelem podobnym do tego z durexa tylko nie pachnie waginą ani truskawką, a raczej nasze powieki zostają wysmarowane, a Pan Doktor delikatnie smyra i masuje nasze żądne pieszczoch powieki,  cudem techniki, który zrzuca mu te cudowne obrazy wnętrza gałki ocznej na monitor, w który Pan Doktor z żądzą nowych wrażeń wzrokowych się wpatruje.
Po badaniu, Pan Doktor podaje nam chusteczki higieniczne, żebyśmy mogli zetrzeć z naszych pięknych ocząt żel ułatwiający tarcie i inne płyny ustrojowe.
Wracamy do jego pięknie ascetycznego gabinetu i nasze oczęta zostają potraktowane kolejnymi kropelkami. Na szczęście są to krople z rodzaju "niepiekących" i przeżywamy to wszystko z przyzwoitym ciśnieniem i akcją serca, która jeszcze nie jest w stanie spowodować zawału.
Pan Doktor oznajmia, że za 20 minut mamy wstawić się na ciąg dalszy gry wstępnej, na kolejne badanie.

2. Gra wstępna zaczyna nam się nudzić.
Po 20 minutach czekania w spięciu w poczekalni woła nas jedna z egzotycznych tancerek, aby przeprowadzić kolejną z pieszczot - perymetrię.
Nie wiedząc co nas czeka wchodzimy do gabinetu i zostajemy usadowieni na statku. Mało tego, dostajemy przebranie pirata i jedno z naszych ocząt zostaje zakryte przez opaskę w kolorze owego statku, żeby pasowały ładnie kolory, żeby poczuć się jak na ekskluzywnym rejsie dookoła świata pełnym przygód.
Po wejściu na statek, dostajemy do ręki piracką szablę. Musimy się bronić przed atakującymi nas potworami. Dostaliśmy szablę, którą mamy eliminować pojawiające się w polu widzenia maszkary! W przeciwnym razie nasz statek zostanie zatopiony! Toż to  kule armatnie! Meteoryty! Armagjedon! Ratuj się kto może!
To taka gra, która ma nas rozpalić do czerwoności, aby Pan Doktor w spokoju mógł dokończyć penetrowanie naszych gałek ocznych. Gra trwa już piętnaście minut. Wydaje się niedługo... jednak po bitwie pierwszego oka, dupa zaczyna boleć nas od siedzenia, a potwory wydają się już tylko punkcikami. Cała ta otoczka wspaniałego rejsu znika. Nie jesteśmy już piratami broniącymi statku. Nie znajdujemy się na otwartym morzu. Zdajemy sobie sprawę, że siedzimy z głową w pudle i klikamy w to coś co mamy w ręku kiedy zauważymy punkt, wgapiając się przy tym cały czas w tą świecącą pomarańczową plamkę. Gra przestaje być ciekawa, robi się żmudna. Czekamy, aż to nudne przedstawienie się skończy, aż oddamy się w ręce Pana Doktora, aż wrócimy w końcu do domu. O nie nie, czeka nas jeszcze jedna atrakcja. Po Badaniu zostajemy odesłani do Pana Doktora na dokończenie tego co zaczęliśmy.

3.Rozdziewiczenie. Oka.
Pan Doktor tym razem traktuje nasze oczy kroplami z rodzaju piekących, po kolejnym odczekaniu 15 minut zostajemy wezwani na kolejne badanie, którego nazwy nie jesteśmy w stanie wymówić, a przypomina bardziej język starożytnych szkotów niż nasz ojczysty. Zostajemy ponownie usadowieni przed sprzętem znanym nam wcześniej jako imadło, oczekujemy z niepewnością co też znowu Pan Doktor nam przygotował za atrakcje. Kątem niewidzących oczu ze źrenicami wielkości spodków widzimy, że Pan Doktor odkaża coś. Coś przypomina okular do teleskopu, tylko jest krótsze. Próbujemy się rozluźnić i udawać, że przecież nasze oko zostanie tylko oglądnięte i zostawione w spokoju.
Nie... nie będzie zostawione w spokoju. Pan Doktor chwyta bez zapowiedzi nasze powieki i umieszcza okular między nimi. Zostajemy zrobieni spektakularnie w chuja, nasze oko zostaje rozdziewiczone, znika wspaniała muzyka, znika klimat egzotycznej wyprawy. Siedzimy przed Panem Doktorem i imadłem z wziernikiem wsadzonym w oko. Próbujemy powstrzymać swoje jęki i stęki, ale się nie da. Mało tego, Pan Doktor oślepia nas lampą. W końcu wyjmuje okular, który wydaje przy tym charakterystyczny dźwięk wyjmowanego z pochwy przyrodzenia... eee, dobra, powiedzmy: wyjmowanego z pochwy miecza.
Nasze oko przestaje odbierać obraz, a drugie zostaje poddane tej samej czynności. Drugie już nie chce się dać zrobić w chuja, drugie oko walczy... Walczy zawzięcie, ale w gabinecie Pana Doktora nawet zawziętość zostaje wyeliminowana.
I tak, po tej mało romantycznej penetracji pozostajemy ślepi na parę minut. Modlimy się, aby wzrok powrócił. Powraca, ale wszystko jest rozmazane. Pan Doktor też jest rozmazany. Czujemy się wykorzystani i mamy ochotę wyklepać na klawiaturze telefonu numer telefonu zaufania. Mamy ochotę wykrzyczeć światu, jaki to Pan Doktor jest okrutny i jakie tortury nam sprawił. Jaki to cwany jest, jak to wszystko perfidnie zaplanował!

4. Chwile po.
Pan Doktor z zaniepokojeniem spogląda na wyniki rejsu statkiem. Prawdopodobnie nie byliśmy zbyt dobrzy i nie podołaliśmy zadaniu. Nie nadajemy się, nie możemy zostać piratami. Za karę zostajemy wysłani na rejs ponownie, tym razem już nie wśród egzotycznych tancerek, a zwykłych państwowych pielęgniarek, w brzydkim państwowym gabinecie. Jeśli i tam nie podołamy zostaniemy skazani na kolejne tortury.
Podczas rozdziewiczania Pan Doktor również zauważył pewne nieprawidłowości, toteż zostajemy wysłani do innych specjalistów, w celu ich wyeliminowania oraz dostajemy receptę na krople, które będą nas piekły w oko trzy razy dziennie.
A co! Arrr!
Pan Doktor oddaje nam dokumentacje świadczącą o naszym "nienadawaniusię", podbija pieczątką i oddaje resztę działań w ręce egzotycznej tancerki, która w tym białym fartuchu wydaje się być mniej egzotyczna. Wystawia nam kwitek, na piękną sumkę równoważną 270 paczkom zupek chińskich i zostajemy kulturalnie pożegnani i odesłani w otchłań otaczającej nas rzeczywistości.

Nasza psychika nie jest już taka jak przed wejściem do prywatnego gabinetu Pana Doktora. Zostaje na trwale naznaczona spotkanymi nas tam torturami. Już nic nie będzie takie jak kiedyś! Tym bardziej, że od dziś jesteśmy przekonani, że nasza śmierć męczennika nastąpi szybciej niż spodziewaliśmy się.

I ja się pytam, gdzie jest Bóg? Nie, nie chrześcijański Bóg, ani żaden inny. Olejmy religie.
Taki ten Bóg o, ten co nas podobno zrobił... bo mam wrażenie, że ma totalnie wyjebane.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz