środa, 27 marca 2013

No stoicki spokój, to to kurwa jeszcze nie jest!


Wczoraj zauważyłam, że w porównaniu do np.: stycznia czy lutego, to w marcu jestem trochę spokojniejsza - co nie znaczy, że spokojna jestem - jakoś tak trochę zbastowałam ze swoim wkurwem na świat cały otaczający mnie, próbując się z tym biegiem jakoś pogodzić. Jakoś, co nie znaczy, że się pogodziłam. Po prostu gdzieś to z umysłu odłożyłam na dalszy plan, wsadziłam gdzieś mniej więcej pomiędzy rachunkowość i matematykę, czyli sprawy, które mogą mi dupę pozawracać później.

Mimo to, nie mogę się pozbyć tej wszechogarniającej mnie chęci rozbebłania komuś flaków tasakiem, byle by tylko ten ktoś się zamknął i skończył napierdalać i miotać jak armatka wodna tymi pustymi słowami. Leje się, leje ten słowotok na temat chuja Wacława i dupy Maryni, nie wnosi nic szczególnego prócz mojego ubolewania nad tępotą kobiecą i ludzką. Jakieś namolne silenie się na mądre słowa, egzaltowanie, pitu, pitu, sratatata, tonie to wszystko w morzu sraczki umysłowej, a głębokie to i zmuszające do przemyśleń jak widok szaletu po wybuchu bomby.
I weź tu człowieku zmotywuj się do czegokolwiek, jak przyjdzie Ci taki osobnik z wyższą pierdolencją narcystyczną, megalomanią, ocha i acha nad swoją dupą, a tępy jak stado pędzących imadeł. No i przyjdzie Ci taki, dowali fristajlem i odechciewa się żyć.
Tak tu potwornie źle mu, bo niedobry wykładowca używa synonimów i się połapać nie można, co jest do czego! Bo skarpetki do majteczek nie pasują! Bo sweterek z Zary tam wisi na wieszaczku i czeka! Toż to istny armagjedon jest! Do telewizji z tym!
Nie wiem, chyba się pochlastam grabiami jak będę musiała tego dalej słuchać o godzinie 5:00 nad ranem... no bo ileż kurwa mać i skrzypce dni z rzędu można się ekstazować takimi bzdetami? A ileż przy tym można sobie problemów nawymyślać... a jaką ofiarę losu z siebie zrobić! Niewiarygodne, jacy niektórzy ludzie są płytcy. Zarzucę w tym momencie pewnym dialogiem, żeby to zobrazować na przykładzie:
Alice: Wiesz, jakoś mi tak chujowo. Mam objawy guza mózgu, bieganinę po lekarzach, nikt nie chce mnie wysłać na badania... eh, nie wiem już co ze sobą zrobić...
Ktoś: A ja wczoraj widziałam zajebisty sweter w Zarze! Wkurwia mnie to, bo nie mam kasy na niego... a tak wspaniale pasowałby do moich legginsów! No i do tych moich nowych wspaniałych butów! Ej, normalnie wkurwiam się, że akurat teraz nie mam pieniędzy!
Sami widzicie, jacy idioci mnie otaczają. Chyba zacznę utożsamiać ich z ziemniakiem. 

I tutaj nasunął mi się wniosek - już wiem dlaczego nie jestem w stanie się z nikim zaprzyjaźnić. Tak, zgadliście - mieszkam w ziemiance i przebywam z ziemniakami!
Wczoraj przy wgłębianiu się w swoje stare wypociny na blogu i w pamiętnikach, do których jakoś tak co rusz wracam ostatnio... nie wiem, coś mnie pcha do wspominania, rozpamiętywania, roztrząsania rzeczy i spraw, które nie miały prawa się w ogóle zakorzeniać w mojej pamięci, gdyż nie były tego warte, nie były na tyle ciekawe, nie wnosiły nawet czegokolwiek... Uśmiałam się trochę, rozumiem - miałam te swoje 15 lat i kiszoną kapustę zamiast mózgu, ale żeby mi to zostało... Chyba naprawdę musiałam z kapusty wyjść, albo z jakiejś beczki ogórków. Dobra, dobra.
No więc właśnie doszłam do wniosku, że przez całe swoje życie szukam wśród ludzi jakiejś takiej akceptacji, zrozumienia, bezinteresownej przyjaźni, albo chociażby tego, żeby ktoś wysłuchał mnie - tak szczerze. Głównie chodzi o zrozumienie właśnie, o zrozumienie i zaakceptowanie moich odbiegnięć w nieskończoność od normy.
Nigdy nie aspirowałam do bycia Attention Whore, a jednak jestem tak postrzegana. Bo co kurwa? Bo mam niską tolerancję gówna? Bo nie chcę udawać kogoś, kim nigdy nie będę?
Ja już naprawdę nie wiem, czy to ja pierdolę jak potłuczona, czy to oni są tak ograniczeni, że nie wiedzą co do nich rozmawiam? Czy jedyną inteligentną osobą, z jaką będę miała okazje przeprowadzić konwersację na temat inny niż sweterki, herbatki i brokatowe długopisy będzie mój kosz na śmieci? Ta, wiem - kosz na śmieci nie jest osobą.
Przez całe moje życie przewijali się jacyś tam ludzie, którzy w gruncie rzeczy okazywali się zwykłymi egoistami. Gdy czegoś potrzebowali, albo miałam przy sobie wódkę, prochy i kasę to wiedzieli gdzie mnie szukać. Gdy ja potrzebowałam zwykłej rozmowy - nikt nie miał czasu.
Dawno się z tym oswoiłam, ale jakoś tak wewnętrznie mnie to boli. Nie jestem jakąś pizdą i wiem, że nie zasługuję na takie traktowanie. Zasługuję na coś lepszego, na coś, czego nie potrafię znaleźć w świecie "dorosłych". Pomimo tego, że życie uczuciowe do osobnika płci męskiej mi kwitnie gdzieś tam z boku, to i tak czuję, że czegoś mi brakuje.
Może ja po prostu jestem za dobra? Może też powinnam być taką pieprzoną megalomanką i pole widzenia i tak już ograniczone stanem zdrowia, ograniczyć sobie jeszcze bardziej do czubka własnego nosa?

Swego czasu, podczas umilania sobie rzeczywistości jakiś głos w głowie mi powiedział (nie, nie stwierdzono u mnie psychozy), że pędzę w dół z prędkością światła i gdzieś tam na dole, za pięć dwunasta się zgubię. I miał rację. Nie żebym zwalała na kogoś, ale moja autodestrukcja się zaczęła właśnie przez ludzi. Przez ich egoizm, brak empatii, interesowność. No, a że się autodestrukcja spodobała to ciągnęłam to, aż się zgubiłam. I musiałam sobie rzeczywistość od nowa poskładać, tylko chyba coś mi się po drodze popierdoliło wzorcowo, bo wszystko współgra ze sobą jak kocie rzygowiny z perskim dywanem. Można by posprzątać. 

Nie wiem dlaczego mnie ostatnio wzięło na roztrząsanie tego. Tak jakoś mnie to zaczęło gnębić. Próbuję szukać gdzieś przyczyn mojego stanu, nie-stanu, niebytu i bytu. I chyba właśnie dlatego tyle piszę - pozwala mi to wyładować wszystko to co mnie gnębi, pozwala w jakiś sposób na to spojrzeć z odległości i stwierdzić: "Uff, wyrzuciłam to z siebie, jestem pół kilo lżejsza!". To chyba nawet lepsze niż rozmowa z kimś - nikt nie ocenia, nie komentuje, nie wrzuca między wersy pierdolenia o majteczkach i legginsach. Pisząc sama dla siebie to ja mogę być na pierwszym planie, mogę być egoistką. To trochę jak gadanie ze samym sobą, chore, ale pomaga. Częściowo i na chwilę, ale zawsze coś. Taka trochę psychoterapia.

I w tym momencie pojawia się pytanie... Czy ja aby nie jestem jakaś chora? No, bo skoro gadam sama ze sobą... do tego te dziwne obrazy z przeszłości przewijające się w ciągu dnia. Obrazy, jakieś takie powyrywane z kontekstu słowa, sytuacje - napada mnie to wszystko jak wizje rychłego końca świata napadają wróżkę Amleletryfrygrytyfinę, czy inną kizię.
Z początku to było miłe, ale teraz zastanawiam się czy aby mój mózg nie przestawił się z trybu nerwicowo-depresyjnego na tryb paranoidalny. Hm?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz