Po świętach powróciłam do rzeczywistości. Moje szanowne dupsko odkleiło się od powierzchni płaskich i zawalczyło z pozytywnym skutkiem o autonomię. Powróciłam do tych szarych dni, gdzie codziennie mijam te same kwadratowe domy, które swoim widokiem powodują spadek libido. Smutny to widok, naprawdę. Niby kolorowe, niby burżuazja, niby ekskluzywna dzielnica w tej mało ekskluzywnej wsi. Dla mnie są wyprane z kolorów, smętne i pokazujące środkowy palec wszystkim dookoła. Z wyższością informują Cię przechodniu, że swoimi oczyma przyozdobionymi worami nie jesteś godzien na nie spoglądać. Tak, drogi przechodniu... pierdol się i zwróć swój wzrok w inną stronę. Nie wiem, czy dom faka może pokazać, niemniej jednak ostatnio widuje rzeczy dziwne i taki domek nie jest dla mnie niczym specjalnym.
Drastycznie przestawiłam swój cykl dobowy, rozstroiłam żołądek, mózg zapewne też... źle mi strasznie. Chujnia wielka i traumatyczna, nic tylko wejść na bloga i powylewać swoje gorzkie żale.
Mogłabym to zacząć robić przyzwoicie, jak człowiek kulturalny i elokwentny, ze znajomością interpunkcji, która w dzisiejszym światku blogowym jest tak cholernie ważna. Albo chociażby bez tego swojego dziwnego "szyku przestawnego". Bo takie kurwa jest trudne, o co chodzi mi zrozumieć. Że szyk ten specjalnie jest przecież. Pierdolę... albo w bonusie go dostałam z nauką rosyjskiego języka.
Niestety, nie znam interpunkcji, ani innych zasad naszego pięknego języka. Jestem ofiarą dzisiejszej edukacji i lepiej znam gramatykę angielskiego, rosyjskiego i francuskiego aniżeli polskiego. Shit happens. Nie obdarzono mnie talentami w zakresie nauk humanistycznych, zamiast tego dostałam słownik wulgaryzmów i przerost cycków. Życie jest niesprawiedliwe, nic na to nie poradzę. Słowotok, słowotok, kurwa nie nad tym miałam się rozbryzgiwać o ścianę.
Chciałam opowiedzieć historię. Historię swojej chujni z grzybnią i patatajnią. O.
A zaczyna się od leżenia. A zdania nie zaczyna się od "a".
Leżę na parapecie, bo spadłam z nieba i ochładzam piekło głowy. Głowa jak głowa, chyba pusta w środku i nici bezsensu pływają sobie swobodnie nad nią. Zimna posadzka w łazience wydawałaby się lepszym rozwiązaniem, ale postawiłam na parapet. Okno na świat, do którego przykładam gorące czoło, a za oknem wita mnie kurewska latarnia, która rzuca te przerażające cienie na ściany małego pokoju. Za mały to pokój, nie ma w nim miejsca na strach.
Zastanawiam się, czy to tak budzi się wiosna? Z resztkami makijażu z wczorajszej nocy, podartą pończochą, zmierzwionymi włosami i utytłaną od zupki chińskiej koszulką w kolorze burej szmaty? Resztki śniegu już nawet nie przypominają śniegu, brudne to wszystko i zgwałcone przez wahania temperatur.
Leżę na tym parapecie i tęsknię. Tęsknię za tymi minionymi trzema latami. Ile ja bym dała, by zacząć to od początku. Wrócić wstecz i ułożyć od nowa, nie zmieniając nic, ale chciałabym od nowa. To jak zabawa z puzzlami, męczysz się, męczysz, rezygnujesz i powracasz, a gdy już wszystko ułożysz to masz tą pieprzoną satysfakcję. Satysfakcja nie trwa długo, rozpierdalasz puzzle i zaczynasz układać od nowa, tylko po to, żeby znów ją poczuć.
Tęsknię za pierwszymi wieczorami, pełnymi fascynacji i aromatycznego dymu unoszącego się nad głowami, który wdzierał się w moje włosy, a rano nie pachniały już szamponem, tylko zeszłą nocą. Tęsknię za przerostem formy nad treścią, która rano budziła zakwasami w każdej części ciała. Tęsknię za tym szczęściem, obok którego leżeliśmy. On lizał patyczek po wacie cukrowej, a ja Jego palce, bo zbierałam ich odciski, żeby je sobie wytatuować wszędzie tam, gdzie mnie nigdy nie dotknie. Wtedy w życiu bym się o taką obłędną głębię uczuć nie podejrzewała. Trochę tak jakby mi ktoś strzelił w łeb, rozpaćkał mózg na ścianie, a w zamian wsadził do środka jakieś cukierki, żelki, ciasteczka i inne słodkie gówno, podpierając to zwiniętym w rulon blantem, żeby się to nie rozjebało w pizdu.
Teraz mam tylko rzeczywistość. Trzymam ją w ręku, wylewa się na podłogę, a jej zapach mam na ustach. To ta ohydna latte macchiato z Lidla, trzy butelki za trzy złote dwadzieścia dziewięć groszy. Dziś nie ma formy, jest tylko treść. Każda nowa jest tą poprzednią, przekalkowaną tysiące razy, kopia kopii, coraz bardziej szkaradna, coraz bardziej krzywa.
Mam Jego bulwers, gdy wjadę w dziurę Jego samochodem. Mam Go dość i mam Go za mało. Mam nadzieje za mgłą, bo nic już nie jest wyraźne, a On śmieje się, jaka ja infantylna i niedojebana. Ja umieram w sobie, gniję wewnętrznie i zakwita mi ta zgnilizna szarzyzną na twarzy, a On mi mówi, że mam się nie przejmować. Żyję w swoim świecie objawów neurologicznych, ale On myśli, że to za mało. Za mało, to wciąż za mało, żeby popaść w paranoję i nerwicę. Dla mnie to za dużo. Zbieram to wszystko do wora i uginam się już pod jego ciężarem. A On tylko stwierdza, że jestem egoistką, nie radzę sobie w życiu i mam coś z tym zrobić. Tylko, że ja sobie doskonale radzę, gdybym sobie nie radziła, to nie leżałabym na tym parapecie, a ja przecież leżę na tym pierdolonym parapecie. Ale On nie rozumie, nie chce rozumieć, bo wtedy kiedy Go najbardziej potrzebuję, siedzi na LiveJasmin.
Wróćmy do mojego "nie-radzenia-sobie", bo przecież gdybym nie dawała rady to bym przez przypadek z krawężnika skoczyła, pocięła nadgarstki kantem dywanu, rzuciła pod nadjeżdżający dziecięcy rowerek, cokolwiek. Proza rzeczywistości mnie przygważdża po prostu, zamyka, otacza, pierdu pierdu pitu pitu, zeskrób gówno spod sufitu. Tak ciężko to zrozumieć? Eh... dlaczego jedni są tępi jak szpadel, a drudzy tak rzekomo "yntelygentny", że nie rozumieją co do nich mówisz, bo nikt im takich definicji nie przedstawił w szkole?
No i tyle. Od dzisiaj mam na ramieniu pannę Autodestrukcję, która śpiewa mi tak nadobnie do ucha, że bycie idealnym, to bycie dziś lepszym niż wczoraj. Przeczy to logice, bo z dnia na dzień staję się coraz bardziej popierdolona. Świat stał się maksymalnie psychicznie chory, a ja będę chodzić z tą Autodestrukcją za rączkę i śpiewać razem z nią, mimo że śpiewać nie potrafię. Trzeba z kimś spierdolić od rzeczywistości.
Przy okazji - pisać też nie potrafię, ale to akurat najmniej mnie obchodzi, więc będę jak te domy i stwierdzę: pierdol się, przechodniu!